Z wojennych wędrówek...
EPIZOD HISZPAŃSKI.
Upadek Francji w 1940 roku zaskoczył i
wielce skomplikował sytuację pozostałych na jej terenie żołnierzy i uchodźców
polskich. Szamotali się jak w potrzasku. Zarówno ci z kampanii wrześniowej,
jak i - w latach następnych - uciekinierzy z jenieckich obozów, a także
zbiegowie z miejsc przymusowej pracy, siłą i podstępem wywożeni z Polski, aby
niewolniczą pracą pomnażać wojenny potencjał III Rzeszy.
Okupowana Francja (łącznie z Paryżem i Wybrzeżem Atlantyckim) i tzw
„France Librę” (z dostępem do wybrzeży Morza Śródziemnego i siedzibą
prohitlerowskiego rządu w Vichy), nie stanowiła dla nich azylu, nie była
celem samym w sobie, była jedynie przystankiem, odskocznią do dalszej
wędrówki. Celem nadrzędnym było dotarcie do reorganizowanych w Szkocji
kolejnych formacji polskich sił zbrojnych.
Jedną z możliwości zrealizowania tego celu, było dotarcie poprzez
sympatyzującą wówczas z Niemcami Hiszpanię, do neutralnej formalnie, niemniej
wyraźnie probrytyjskiej Portugalii.
Istniało co prawda kilka organizacji konspiracyjnych, zajmujących się
przerzutami ludzi przez Pireneje, wśród nich polska komórka „Ewa ", która od
grudnia 1942 do połowy roku 1944 umożliwiła przejście francusko-hiszpanslaej
granicy blisko 1300 osobom, ale dotarcie do niej nie dla każdego było
osiągalne. Przebycie zaś Hiszpanii o własnych siłach, było dla „turystów”
indywidualnych przedsięwzięciem bardzo trudnym, wręcz niemożliwym. Na terenie
rozciągającym się od pirenejskich stoków i przełęczy w głąb Katalonii lub
Kastylii, aż po przylegającą do portugalskiej granicy Estramadurę, roiło się
od patroli hiszpańskiej żandarmerii, policji z „Guarda Civil” i konfidentów z
„Seguridad". Zastraszona ludność bała się udzielać obcym przybyszom
jakiejkolwiek pomocy. Tylko nielicznym wędrowcom z kategorii tych „bez
paszportów i wiz”, udało się dotrzeć do Portugalii, względnie do brytyjskich
placówek dyplomatycznych w Barcelonie lub Madrycie. Przeważająca część
wpadała w ręce policji i w rezultacie osadzana była w więzieniach i obozach,
bez szansy szybkiego się z nich wydostania.
Tymczasem szansa taka zaistniała. Była zima 1941 na 1942 rok.
Włóczyłem się akurat po Marsylii, jak osaczony i tam właśnie uzyskałem
pierwsze informacje o możliwości „przejścia Hiszpanii na Kanadyjczyka”.
Informacja nie była przez nikogo jeszcze potwierdzoną. Zdawała się być
nierealną, szaloną wręcz. Nie miałem jednak nic do stracenia. Pragnąłem za
wszelką cenę dostać się do Anglii, wstąpić w szeregi Wojska Polskiego...
Zaryzykowałem !
Na początku marca 1942 roku wyruszyłem z Marsylii na kolejną wyprawę.
Dwie poprzednie próby sforsowania hiszpańskiej granicy, spaliły na panewce. W
pierwszej towarzyszył mi poznany w czasie wędrówek kolega Tomek. Wpadliśmy w
łapy granicznej Milice w rejonie Luz-St-Sauveur, po przebrnięciu dwudziestu z
hakiem kilometrów orientacyjnie zaplanowanej trasy Lourdes-Cirque de
Gavarnie. W drugiej byłem współuczestnikiem kilkunastu osobowej,
zorganizowanej grupy. Rozbito nas w zasadzce tuż przed Andorrą. Cudem wprost,
udało mi się wyjść cało z obu opresji.
Do Perpignan dotarłem komfortowo, jak nigdy przedtem, bo i bilet na
przejazd posiadałem i papiery jako tako w porządku. Wręczył mi je przypadkowo
spotkany w Marsylii, znajomy jeszcze z Paryża, jak się okazało ważna figura w
tamtejszej konspiracji. Jechałem ze skierowaniem marsylskiego Bureau du
Travail do pracy na plantacji winorośli w Boulou, niewielkiej osady w
departamencie Pyrenees-Orientales. Miejscowość leżała przy szosie prowadzącej
z Perpignan do hiszpańskiego Rio Muga i dalej do Barcelony, a odległa była od
przełęczy Perthus, najbliższego punktu kontroli granicznej, o niecałe 10
kilometrów. Z Perpignan do Boulou dojechałem autobusem i po kwadransie
niezbyt spiesznego marszu zgłosiłem się do punktu kontaktowego. Tego samego
jeszcze dnia poprowadził mnie w góry młody Francuz. Zapamiętałem jego
przyjazny uśmiech, kiedy żegnając się pośrodku nocy na ledwo widocznej
ścieżynce, pokazywał mi oświetlony w dole szlaban hiszpańskiej części wąwozu
Perthus. - Nous sommes deja en Espagne. Bonne chance ! - rozstaliśmy się,
jeszcze mocny uścisk dłoni i każdy podążył w swoją stronę.
Noc zrobiła się czarna jak sadza, nie zatrzymywałem się jednak,
szedłem po omacku, pamiętając o ostrzeżeniu, aby nie zostać zatrzymanym w
bezpośrednim pasie przygranicza, groziło to bowiem przekazaniem takiego
przybysza władzom francuskim. A to byłby koniec marzeń i nadziei. O świcie
odszukałem zagubioną w nocy wstęgę szosy. Schodząc z gór, pierwszą napotkaną
wioskę okrążyłem jarem wyschniętego potoku, na tyłach kamiennych domostw
prześlizgnąłem się przez drugą, pod wieczór zatrzymany zostałem przy próbie
omijania trzeciej.
Dwuosobowy patrol hiszpańskiej Guarda
Civil stał ukryty w cieniu kępy krzewów, niedaleko drogi. Zobaczyłem ich
zresztą już z daleka. Uciekać nie było sensu, od granicy odbiłem się na
odległość wystarczająco dużą, a że skoczyłem mimo to potężnym susem za
najbliższy głaz, było już tylko wynikiem nawyku, a nie potrzebą napotkanej
sytuacji. Zbliżali się ku mnie z bronią pochyloną do strzału z tak wielce
nieufną ostrożnością, jakby zobaczyli przed sobą z tuzin co najmniej
katalońskich przemytników. Wyglądali jak złowróżbne kruki w swoich
czamolśniących tricornies, rondelkowatych nakryciach głowy, z wypustami dwóch
poziomych płatów na bokach i trzecim, załamanym z tyłu do góry. Zażądali
dokumentów. Żadnych nie miałem, wszystkie najmniejsze nawet świstki podarłem
i zgodnie z instrukcją rozrzuciłem w górach. Bąkałem coś po francusku na
temat ich braku, gdy jeden z nich zapytał nagle z konkretyzującą ten domysł
intonacją: - Polaco ! ? Zaniemówiłem w
pierwszej chwili. Jakże tragicznie „popularni" byli polscy wędrowcy, skoro
widok zjawiającego się z pomocnych zboczy górskich przybysza, kojarzył się od
razu temu wiejskiemu policjantowi z Polakiem. - Nie, nie jestem Polaco -
zaprzeczyłem niezbyt pewnym jeszcze tonem, lecz zaraz wykrztusiłem bardziej
stanowczo - Je suis Canadien. Precisement, Canadien-Francais. Kanadyjczyk
pochodzenia francuskiego.
Wchodziłem w początkowy etap podjętej gry. Uwięzienie było jednym z
przewidywanych elementów całej układanki. W momencie zatrzymania, podać się
miałem za obywatela kanadyjskiego. Ściślej, za Kanadyjczyka o francuskim
rodowodzie swoich przodków, a to po prostu dlatego, że angielskiego jeszcze
wówczas nie znałem, francuskim natomiast posługiwałem się całkiem poprawnie.
Wyuczyłem się tez, dość łzawej zresztą, legendy o przyczynach mojej tułaczki
bez dokumentów w tej akurat części Europy. Marsylski plan zakładał, że okres
internowania nie powinien przekroczyć dwóch-trzech miesięcy, podczas których
miałem „spokojnie i bez nerwów" wyczekiwać w więziennych celach na
uwolnienie, końcowy rezultat moich zeznań i wyjaśnień. - Pamiętaj o motywie
podstawowym. Przedostajesz się nielegalnie do neutralnej Hiszpanii po to, aby
móc powrócić do swej kanadyjskiej ojczyzny. - pouczano mnie podczas
marsylskich rozmów - Twoje zeznania muszą być logicznie spójne i za każdym
razem konsekwentnie identyczne. - Rzeczywiście, spełnienie tych warunków
przyniosło mi w efekcie wolność. Wszystkie otrzymane w Marsylii wskazówki
okazały się prawdziwe, wszystkie prognozy trafne, z jednym tylko jedynym
wyjątkiem, moja otóż hiszpańska „kwarantanna" przedłużyła się do pięciu
miesięcy, o trzy, albo przynajmniej dwa miesiące dłużej od analizowanych w
Marsylii przewidywań.
Dodać należy gwoli ścisłości, że metoda „na Kanadyjczyka" nie była
jeszcze w tym czasie szerzej znana, tym bardziej w ośrodkach polskich we
Francji. Niektórzy rzecz nazywali bujdą po prostu. Faktem jest, że sposób ten
nie został jeszcze wówczas sprawdzony w praktycznym jego i efektywnym
wykonaniu, a ja należałem z całą pewnością do pierwszych Polaków, którzy z
niego korzystali.
Wioska, w pobliżu której zostałem zatrzymany, oddalona była o parę
zaledwie kilometrów od miasteczka Figueras. W mrocznej izdebce miejscowego
posterunku złożyłem pierwsze zeznania. Tam też spędziłem na rojącej się od
karaluchów pryczy, pierwszą w Hiszpanii noc. Aresztancka klitka przerobiona
była z jakiegoś chlewika, cuchnęło bowiem zewsząd niczym w gnojniku, do tego
grasujące szczury tak bezczelnie obwąchiwały, że człowiek oka zmrużyć nie był
w stanie.
Następnego dnia odstawiono mnie do Figueras. Przekazany zostałem
tamtejszemu urzędowi Seguridad, gdzie poddano mnie kolejnym, dokładniejszym w
szczegółach przesłuchaniom. Funkcjonariusz bezpieki i nadzoru nad
cudzoziemcami zaczął od rutynowej powtórki danych osobowych:
- Nom.. Nazwisko i imię ?
- Je m` appele... Nazywam się Harry Cowley. - recytowałem jednym tchem. Nie pamiętam skąd wziąłem to akurat nazwisko. Z Grey'a chyba, lub z Londona, na pewno z jakiejś przygodowej opowieści.
- Lieu de naissance ? et date ?
- Urodziłem się w Quebec..., w kanadyjskiej prowincji francuskojęzycznej..., drugiego października 1924 roku... - Pyta pan o miejsce zamieszkania ? ! Voila monsieur, w roku 1938 rodzice przeprowadzili się do Ottawy, ojciec znalazł tam lepszą pracę..., mieszkamy tam od tej pory przy Nelson Place 6. Co proszę ? Ależ tak, przyznałem się już panom z Guarda Civil od razu, że jestem obywatelem kanadyjskim.
- Dis-moi - śledczy z Seguridad świdrował mnie dociekliwym wzrokiem - powiedz wreszcie, jakim sposobem znalazłeś się w końcu w tej całej Francji. Dotychczas same bzdury pleciesz. C`est du battage, gdzie Francja, a gdzie Kanada, hombre...
- Nie kłamię monsieur officier, całą.
prawdę panu wyznaję, je dis seulement la verite, do Francji przywiozła mnie
moja mama latem 1939 roku. Mama pochodzi z francuskiej rodziny Rasquin i
zawsze marzyła o odwiedzeniu ojczystych stron swoich rodziców. We Francji
mieszkała jej siostra, ciocia Henriette, w Lille proszę pana, można
sprawdzić... Właśnie u niej zostawiła mnie wracając do Kanady. Chciała, abym
chociaż jeden rok szkolny uczył się we francuskiej l'ecole secondaire. Ciocia
Hcnnette bardzo się do mnie przywiązała, była zamożną wdową, do tego
bezdzietną i mnie właśnie uczyniła jedynym spadkobiercą. Na nieszczęście,
ledwie mama wróciła do Kanady, wybuchła wojna...Sam pan rozumie, monsieur
officier, że o powrocie do rodziców marzyć w tych warunkach nie mogłem... To
było w czterdziestym roku, proszę pana, w czerwcu uciekaliśmy przed
zbliżającym się frontem. W czasie jednego z niemieckich bombardowań wydarzyło
się to nieszczęście... Ma pauvre tante zginęła na moich oczach... Mon Dieu,
od tamtej pory tułam się bez dokumentów i dachu nad głową... Jedynym moim
marzeniem jest powrót do rodziców w Ottawie. Pewnie opłakują mnie, myśląc, że
nie żyję...
Na drugi dzień umieszczono mnie w więzieniu. Przemaszerowałem do niego
z nałożonymi na ręce kajdankami, konwojowany przez dwóch karabinierów.
Więzienie mieściło się w kompleksie starych budowli fortecznych. Po
przydzieleniu puszki po konserwie, służącej cały czas za miskę, drewnianej
łyżki i jednego wytartego do przezroczystości kocyka, wpakowano mnie do celi,
w której na kilku metrach powierzchni gnieździło się czternaście dokładnie
osób. Sprzętów żadnych, nie licząc cuchnącego w rogu kibla. Do snu
układaliśmy się w dwóch rzędach, na gołej podłodze, z głowami przy
przeciwległych ścianach, obwąchując sobie wzajemnie podtykane pod twarze
nogi.
Wśród lokatorów celi przeważali Hiszpanie, był tez jakiś Turek, dwóch
Holendrów, Francuz i dwójka młodych ludzi, podających się za Amerykanów,
obywateli “ju-es-ej”, jak zapewniali dość mrukliwie. - We are from United
States - odburknął młodszy z nich na moje zapytanie. Francuski znali słabo,
na ile dobrze angielski nie potrafiłem wówczas dociec. Podczas pewnej jednak
bezsennej nocy, wychwyciłem nagle z kakofonii pojękiwań, charkotliwego kaszlu
i sennych majaczeń udręczonych współwięźniów, szept polskich, wyraźnie
polskich słów. - Kochane chłopaki. - pomyślałem z sympatią - Takie z was
akurat Amerykance, jak ze mnie Kanadyjczyk. - Korciło do rozmowy z nimi, ale
nie mogłem, niestety nie. Zbyt duże byłoby ryzyko
dekonspiracji.
Więzienie w Figueras, a spędziłem w nim dwa pierwsze tygodnie odsiadek
w kolejnych miejscach izolacji, było jednocześnie pierwszą szkolą
obowiązujących w hiszpańskich carcerach rygorów i zwyczajów. Wyżywienie
podłe, do tego tak skąpo dawkowane, że kichy skręcały się z głodu. Rano i
wieczorem rozcieńczona kawa zbożowa i kawałeczek przeschniętego na kość
chleba. Na obiad chochla słonej mazi, najczęściej mamałygi wymieszanej z
twardymi korzeniami jakichś chwastów, trudnych do zidentyfikowania nawet
przez zasiedziałych tu od lat los rojos. Na spacery wyprowadzano nas do
wewnętrznej klitki trójkątnego podwórka. Można było przycupnąć na kwadrans
pod murem i chłonąc promienie opiewanego przez poetów el sol del Espana,
oddać się celebrowanym z wielką powagą, rytualnym niemal obrzędom,
wyiskiwania z siebie pcheł i wszy, a potem mściwego rozgniatania ich między
paznokciami kciuków.
Rano i wieczorem odbywał się „raport". Oficer służbowy, wraz ze
strażnikiem, sprawdzali stan liczebny cel. Po przyjęciu meldunku więźnia
wyznaczonego na starszego celi, inspekcyjny wyprężał rękę w teatralnym geście
faszystowskiego pozdrowienia i wyrykiwał nieodmienne: - Arriba Espana ! -
Więźniowie wytresowani byli do radośnie gromkiego odkrzykiwania: - Arriba
Franco ! - I tak po trzykroć, na każde arriba jedno Franco... Podczas
arribowania żartów nie tolerowano. Doświadczyłem na własnej skórze. Jednego
ranka wyładowali na mnie swoją furię strażnicy, za lekceważące - ich zdaniem
- uniesienie ręki. Niby na potężnym ochrzanieniu się skończyło, ale w godzinę
później odbył się nieoczekiwany przegląd „sanitarny". W zaszewkach mojej
odzieży znaleziono rojącą się kolonię krwiopijnych insektów, u pozostałych
więźniów identycznych hodowli nie ujawniono. Pretekst nie był nawet
kamuflowany. Przesiedziałem 48 godzin w karcerze, nagusieńki jak Bóg mnie
stworzył, na betonowej posadzce ciemnicy. - Ubranie i bielizna przechodzą
dezynfekcję. - informowano mnie ze złośliwym ukontentowaniem przy okazji
podsuwanego raz dziennie przez lufcik żarcia. Po dwóch dobach wróciłem do tej
samej celi. Zastałem swych współlokatorów iskających się bez żenady. Każdy z
nich nadal hodował na sobie swoje miniaturowe zoo.
W trzeciej dekadzie marca, znalazłem się w transporcie więźniów
przewożonych do barcelońskiego Carcel Modelo. Przez rozwartą na oścież bramę
więzienną wychodziliśmy czwórkami, w otoczeniu prawie dwudziestu karabinierów
z Guarda Civil. Każdy szereg skuty ręka w rękę łańcuchem, dwóch z krańców
szeregu miało jedną rękę wolna, dwóch środkowych obie przykute do rąk
współtowarzyszy. Szedłem w środku, boczne miejsca, te z jedną wolną ręką,
wychwycili natychmiast więźniowie hiszpańscy, stare wygi, co to zęby już
zjedli na kiblowaniu. Było nas niewiele ponad trzydziestu, ostrzyżonych do
gołej pały kajdaniarzy. Wlekliśmy się środkiem jezdni do samego dworca.
Wolniutko, krok za krokiem, jak za pogrzebowym konduktem. Eskorta nie
popędzała, szli równie ospale jak więźniowie.
Przewożono nas pociągiem osobowym. Wagony pochodziły chyba z XIX
jeszcze wieku. Rozmieszczono po czterech na każdej ławce. Uwolniono ręce,
skuto natomiast całej czwórce nogi. W Barcelonie powtórzyła się taka sama
piesza wędrówka co w Figueras, tyle że o wiele dłuższa. Z dworca do więzienia
było dobrych parę kilometrów z hakiem i przedefilować musieliśmy przez całe
prawie miasto. W czasie leniwie ślimaczego pochodu naszej kolumny,
przekonałem się, że widok konwojowanych więźniów nie wzbudza wśród ludności
najmniejszych oznak niechęci. Przeciwnie, tu i ówdzie zaobserwować można było
dyskretnie manifestowaną życzliwość. Kobiety, nie kryjąc łez, kreśliły dłońmi
znaki pozdrowień, mijani mężczyźni obdarzali przyjaznymi spojrzeniami.
Dowiedziałem się później, było to już chyba w Mirandzie, że ponad dwa miliony
Hiszpanów znajdowało się wówczas za kratami więzień, bajdź drutami
obozów.
Centralne więzienie w Barcelonie, ponurej sławy Carcer Modelo, w
niczym nie przypominało starej, pofortecznej rudery z Figueras. Wprowadzeni
zostaliśmy do olbrzymiego kompleksu połączonych ze sobą gmachów.
Przechodziliśmy krata za kratą w c raz większy mrok, aż do punktu środkowego
tej gigantycznej budowli. Tutaj znajdowała się centralna dyspozytornia, z
której dyżurni strażnicy regulowali przemieszczanie zarówno więźniów, jak i
całej więziennej służby. Mieściła się ona w obszernej windzie baniastego
kształtu, całej przeszklonej, z widocznymi wewnątrz pulpitami sterowniczymi,
rozdzielczymi tablicami i mnóstwem przycisków. Stąd rozchodziły się
gwiaździście wielopiętrowe pawilony. Wejścia do nich strzegły odpowiednie
dźwignie w szklanej kabinie. Widać było w półmroku długie korytarze z
plątaniną żelaznych galeryjek i szpalery drzwi prowadzących do poszczególnych
cel. W pamięci odżyły obrazy oglądanych filmów o pensjonariuszach Sing-Singu.
Grozę potęgowały efekty akustyczne. Niesamowite odgłosy tysięcy szmerów,
monotonne brzęczenie zamkniętego w ulu roju, odbijające się zwielokrotnionym
echem nawoływania wartowników, otępiający zgrzyt stąpających po metalowej
podłodze kroków...
Zanim zamknięto mnie w celi, przegoniono całą grupę przez fryzjera,
łaźnię, odwszalnię i pomieszczenie, w którym robiono nagusom rewizję. Fryzjer
przystrzygł wszystko i wszędzie do gołej skóry, w łaźni opryskano jakimś
szczypiącym świństwem i zaraz opłukano pod natryskiem jednym chlapnięciem
lodowatej wody, potem trzymano golasów w osobnym zamknięciu do czasu wyjęcia
łaszków z parującego bębna.. Tymczasem, żeby się ma nudziło, zaglądali
strażnicy w skrytki odbytnicze, każąc wypinać się i rozciągać rękami
pośladki, zrewidowali też jamę ustną, z kasłaniem i sprawdzaniem paluchami
czy nie ukryto czegoś pod językiem.
Cela, przynajmniej w tym pawilonie i piętrze na którym mnie zamknięto,
okazała się małą klitką, jednosobową izolatką. Zastałem w niej osób siedem.
Czterech Hiszpanów i trzech, szeptających między sobą po niemiecku
Amerykanów. Lojalnie im uwierzyłem, jako że i oni nie poddawali w wątpliwość
mojego kanadyjskiego rodowodu. Przez zakratowany pod sufitem wywietrznik
wpadało nieco dziennego światła. W samo południe rozjaśniało się w celi na
tyle, aby dostrzec łażącą w nogawkach wesz, albo ustrzec się przed
połknięciem pływającego w zupnej lurze robala. W rogu, tuż przy drzwiach,
czernił się w starym cemencie posadzki, buchający fetorem otwór. Wylot
kanalizacyjnej rury służył za klozet nad nim wystawał kran i
jeżeli zdarzyło się trafić
rzadkim cudem na siurkającą wodę, przetrzeć udawało się niekiedy twarz i
ręce. Za dnia spokoju nie dawano ani na moment. Wyciągano na przesłuchania,
sam parę razy powtarzałem złożone w Figueras wyjaśnienia, drzwi otwierano pod
byle pretekstem. A to na wyniesienie śmieci, to znów przez pomyłkę niby,
najczęściej dla zwymyślania za próby drzemki. Najstraszniej wlokły się noce.
Pod jednym kocykiem, za materac mając goły beton i drżąc z dojmującego
chłodu, naślinialiśmy bąble po ukąszeniach. Nasze zwierzątka budziły się z
wywołanego dezynfekcją letargu, cholernie wygłodzone. I te huczące co parę
minut, przeciągłe nawoływania straży na zewnętrznych murach: Alerta !
Aleertaaa ! Kordon posterunków na wartowniczych wieżyczkach sygnalizował w
ten sposób swoją nocną obecność i czujność.
Nastał maj. Drugi miesiąc schodził na daremnym wycieraniu więziennych
kątów, bez żadnych oznak potwierdzających wreszcie, prawdziwość uzyskanych w
Marsylii wskazówek. Coraz częściej ogarniało dojmujące zwątpienie. Ani
poradzić się kogokolwiek, ani podtrzymać się wspólnie na duchu nie było z
kim. Zbliżała się pierwsza rocznica śmierci mojego Ojca, też Zygmunta,
żołnierza warszawskiego okręgu Związku Walki Zbrojnej, który 14 maja 1941
roku zginął od kul hitlerowskich okupantów. W kraju już wtedy mnie nie było.
Harowałem u niemieckiego bauera, kiedy dostałem od brata tę nieszczęsną
wiadomość, wkrótce po tym z przymusowych robót uciekłem do Francji.
Rozpamiętywałem to wszystko podczas bezsennych nocy, rozpacz zaczęła ogarniać
i niewiara. Ostatnia nastała pora na otrzymanie świeżej dawki optymizmu. (
szczęśliwie ją otrzymałem. Pojawiła się w formie tekturowego pudła pokaźnych
rozmiarów, wniesionego do celi przez kalefaktora. - Este es por Harry Cowley,
el Canadieno ! - uszom i oczom nie dowierzałem, paczka była jednak
przedmiotem realnym, a jej nadawcą sam Brytyjski Konsulat w Barcelonie.
Znalazłem w niej kilka 250-gramowych konserw z corned-beef, trzy kilogramowe
z los caracoles. kilka paczek Players'ów, dużo owoców i dwa nowiuteńkie,
pachnąco miękkie koce. Papierosy rozdzieliłem od razu między palących,
Ślimaczki w aromatycznej zalewie z kilogramowych puszek, których nigdy
jeszcze w życiu nie jadłem, okazały się delicjami nad delicje, a koce
przedmiotem ogólnego podziwu. Wydarzenie stało się swoistą sensacją, a ja
najważniejszą z miejsca osobą w celi. Najistotniejsze jednak, że otrzymałem
sygnał oznaczający uznanie mnie wobec Hiszpanów za Kanadyjczyka oraz wzięcie
mnie pod opiekę, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami.
"
Wkrótce zesłany zostałem do dalszej odsiadki w obozie koncentracyjnym
w Mirandzie del Ebro. Transport, do którego mnie włączono, składał się z
około czterdziestu więźniów różnej narodowości, w tym sporo podających się za
el Canadieno. Początkowo obawiałem się, aby nie zostać - przez jakiegoś
autentycznego mieszkańca Ottawy czy Quebec - zdekonspirowany, ale okazało
się, że wszyscy oni, mnie oczywiście nie wyłączając, starali się jak ognia
unikać dłuższych ze swymi „rodakami” rozmów. Nic dziwnego, w grupie tej
żadnego bowiem rzeczywistego Kanadyjczyka nie było, sami Francuzi, Holendrzy,
Belgowie i jeden - nie licząc mnie samego - w ogóle udający głuchego
Polak.
Podróż z Barcelony do Mirandy trwała 4 dni i podzielona została na 2
etapy:
Barcelona-Zaragoza oraz Zaragoza-Miranda, przebiegała zaś według niezmiennego
w tym kraju szablonu.
Z barcelońskiego więzienia wyruszył na dworzec, wlokący się przez miasto
kondukt oberwańców. Czwórka za czwórką powiązanych łańcuchami rąk. Znowu
znalazłem się w środkowym rzędzie. Boże, jak ja zazdrościłem wówczas tym
szczęśliwcom z obu stron, którzy mogli podrapać się jedną wolną ręką, lub
przynajmniej pot zetrzeć z czoła. Karabinierów z Guarda Civil też było
prawie czterdziestu. Otaczali nas szczelnie. Nigdy na ich twarzach nie
widziałem uśmiechu. Nosili grube umundurowanie obciśnięte pasami z
ładownicami i ciężkie karabiny, z czasów co najmniej powstania Rifów Abd
el-Krima. Byli najgorzej opłacaną w Hiszpanii policją. Nawet ich bądź co bądź
koledzy po fachu, eleganci z Guarda Urbana w swych śnieżnobiałych uniformach
reprezentacyjnej policji miejskiej, przepuszczając nasza kolumnę przez
ruchliwe avenidas na skrzyżowaniach, spoglądali na mokrą od potu eskortę w
czarnych iricornios, z wyraźnym grymasem wyższości i lekceważenia. Ci z GC do
najczarniejszej przeznaczeni byli roboty: eskortowania więźniów i tropienia
los rojos lub extranjeros po odludnych bezdrożach i wertepach.
Ten sam rytuał czekał nas w Zaragozie. Rozkuto spięte w wagonie
łańcuchami nogi, powiązano ręce i znowu rozpoczął się od dworca powolny
pochód, z namaszczeniem godnym średniowiecznej procesji. Więzienie mieściło
się w potężnej warowni, pamiętającej czasy kastylijskiej Joanny, o przydomku
Szalonej. Była to też chyba ta sama twierdza, którą szturmowali polscy
tułacze z Nadwiślańskiej Legii w czasie napoleońskiego podboju Hiszpanii. Bo
Zaragoza jest właśnie tą znaną nam z historii Saragossą. Rozmieszczono nas po
tak straszliwie mrocznych, tak ohydnie zawilgoconych kazamatach , że jedyne
porównanie kojarzyć się mogło tylko z celą Dantesa i opata Farii w chateau
d'lf na oglądanych przed wojną filmach. Spędziłem tam dwie tylko noce, ale
pozostaną one do końca życia w pamięci- Jedynym “umeblowaniem” był kibel. Do
spania, kamienne prycze i chropowate głazy podłogi. W ponad dwumetrowym murze
zewnętrznym, zwężał się ukosem do góry otwór okienny, zakończony tak
mikroskopijnym prześwitem, że trudno byłoby pięść w nim nawet umieścić. Dwie
koszmarne doby spędzone w fetorze stęchlizny wymieszanej z odorem kału, w
akompaniamencie charkotliwych wykrztusin, plwocin, przekleństw i modłów,
miotających się w tym Jochu ludzi.
Trzeciego dnia wyprowadzono nas z twierdzy pod eskortą nowej ekipy
karabimerów. Znowu krok za krokiem do dworca, ponowne w wagonie uwalnianie
rak ze stalowych obrączek i rytualne wręcz związywanie nóg, na stacji
„Miranda" ta sama czynność w odwrotnym kierunku, a potem ten sam leniwie
powolny marsz, tym razem ku obozowi..
Campo del Concentracioone w Mirandzie nad Ebrą, utworzony został dla
osadzania w nim politycznych przeciwników reżymu gen. Franco. Przeobrażał się
jednak szybko w miejsce izolacji dla różnego pokroju kryminalistów, często
rozmyślnie przekazywanych tu z innych więzień kapusiów, prowokatorów i
różnego rodzaju szumowin. Od lata 1940 roku, obóz stawał się jednocześnie
miejscem internowania nielegalnie przedostających się z Francji cudzoziemców.
Kotłowało się w mirandzkim młynie ze 30 przeróżnych narodowości. Wbrew
międzynarodowym, konwencjom i obyczajom, umieszczano tu zarówno więźniów
politycznych, jak i zwyczajnych rzezimieszków, zarówno notorycznych
złoczyńców, jak i wiernych swym przekonaniom żołnierzy antyhitierowskiej
koalicji. Co krok zaskakiwały zderzenia z innymi światami. Oszałamiająca
mieszanina skrajnie przeciwstawnych postaw moralnych i bezdenność
intelektualnego zróżnicowania. Stan ilościowy obozu, szacowano w tym czasie
na około 3000 osób, w tym ponad 600 Polaków, w przeważającej większości b.
żołnierzy utworzonych i walczących we Francji (w czerwcu 1940) dywizji
polskich. Więźniów podających się za Kanadyjczyków, było ze sześćdziesięciu.
Bez trudności to ustaliłem, gdyż w drugiej połowie maja, w wyniku kolejnej
jakiejś reorganizacji, jeden z baraków wydzielony został tylko dla obywateli
Kanady. Był to barak oznaczony numerem „25". Wszyscy jego pensjonariusze - co
stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość - byli „Kanadyjczykami" w cudzysłowie
tylko. Żadnego autentyka, same falsyfikaty. Najliczniejszą grupę podających
się za Canadiens Francais stanowili Francuzi, potem Belgowie. Holendrzy,
kilku Czechów i Serbów, jakiś Węgier czy Rumun oraz czterech Polaków.
Niektórzy z nich, a zwłaszcza kilku Holendrów i dwóch konkretnie moich
rodaków, francuskim władali żenująco słabo, a nie znając w zamian nie tylko
angielskiego, ale żadnego w ogóle obcego języka, najczęściej udawali z głupia
frant głuchoniemych, psychicznie chorych lub niedorozwiniętych. Poznaliśmy
się jako tako, każdy na jednakowym jechał wózku i wszyscy, trzeba przyznać,
okazali się w stosunku do siebie lojalni, ale rozmowy miedzy nami ograniczały
się do psioczenia jedynie na nędzę obozowego wegetowania.
Jedzenie rzeczywiście więcej niż podłe. Żywność rozkradania, od
obozowej komendantury począwszy, a na szeregowych żoinierzach-wartownikach
kończąc. Niemniej podkreślić wypada, gwoli rzetelności przekazu, że uznani za
Kanadyjczyków więźniowie, znajdowali się właśnie w sytuacji
najkorzystniejszej Otrzymywaliśmy „od Anglików”, jak to się popularnie
określało, paczki żywnościowe oraz 20 pesetów miesięcznie. Część zawartości
paczek ginęła co prawda na trasie „komendantura-barak 25”, ale nawet te
resztki stanowiły kąsek nie do pogardzenia. Pieniądze wydawałem na zakup
żywności w obozowej kantynie. Dwadzieścia pesetów nie znaczyło wiele, ale w
warunkach powszechnej nędzy i głodu, stanowiło wartość doskonale wymierną.
Maleńkie na przykład bocheneczki chleba, zwane bocadillo, kosztowały w
kantynie 2 pesety, ale wykupywane przez hiszpańskich strażników i sprzedawane
później więźniom na „wolnym rynku", osiągały już cenę 5-6
pesetów.
Życie obozowe regulowały sygnały trąbek. Ranne pobudki i wieczorne apele,
zbiórki na placu przed trybuną i niedzielne nabożeństwa w obozowej kapliczce,
rozlewanie do misek lurowatych zupek i przemarsze obozowej kapeli, każde
niemal uniesienie chochli nad lepiącym się z brudu kotłem, poprzedzane było
fanfarami, przeraźliwymi dźwiękami znęcających się nad instrumentem
hiszpańskich więźniów.
Ranne zbiórki zaczynały się z wielkim hałasem od spędu więźniów na
plac apelowy. Stawaliśmy zwróceni twarzą ku trybunie z popiersiem generała
Franco. Dwa razy dziennie, a nieraz i częściej, powtarzało się to samo
widowisko. Przeliczanie więźniów, wyrównywanie szeregów, składanie raportów,
wciąganie bandery na maszt, wyrzucanie przed siebie ręki w faszystowskich
salutach, wszystko to odbywało się przy czynnym współudziale stojących na
trybunie oficerów z komendantury. Towarzyszyły im nieodłączne porykiwania
wiwatów, jazgot piszczałek, trąb i bębnów, chóralne śpiewy hymnów i
marszów...
- Por Dios, por la Patria, por el Roy...! - orkiestra wspomagana
głosami hiszpańskich nadgorliwców rozpoczynała zazwyczaj od hymnu „za
Boga, ojczyznę i króla.” - Arriba Espana ! - inauguruje oficer na trybunie. -
Arriba ! Arriba ! Arriba ! - skandował tłum więźniów. Oficer kontynuował
fanatyczną litanię: - Viva Franco! - I znowu w odpowiedzi trzykrotne „viva
!". On wrzeszczy jak opętany: - Espana ! - odpowiada mu niesamowity ryk
hiszpańskiej części trzytysięcznego tłumu: - Granda! Libre! Potem na powrót
jakiś marsz Falangi i znowu Cara al
soi...- jej bojowa pieśń „twarzą do słońca...”. Nie koniec na tym,
najczęściej widowisko zaczynało się od nowa, urozmaicane dodatkowymi
elementami tej opętańczej farsy. Znowu Franco .'. na nowo Ariiba i znów Viva
! i jeszcze raz Franco ! Mrowie wyciągniętych przed siebie rąk i dźwięki
królewskiego Marcha Real, towarzyszyły komendzie do salutowania sztandaru.
Ręce omdlewały, co słabszych wynoszono z szeregów nieprzytomnych. - Todos
Espanoles y Extranjeros a la bandera saludar uno ! - wciąganie flagi na
maszt, jedyny moment bez histerycznych wrzasków i nadzieja na zakończenie tej
zmyślnie reżyserowanej maskarady.
Zbiórki na placu apelowym były makabrą. Niemniej równie mocno
utrwaliły się w pamięci potwornie długo wlokące się półsny i majaki nocne,
przerywane przez wpadających między prycze żołnierzy, szalejących pod
pierwszym lepszym pozorem, tym chociażby, o poszukiwaniu więźnia z innego
baraku, tutaj rzekomo nocującego. Mentalność większości żołnierzy strzegących
obozu, ich przewrotność i dwulicowość, były wprost niepojęte. Przerażające !
Ci sami żołnierze, którzy po służbie kręcili się po obozie, dziadując po
prostu i dorabiając spekulacyjnym handelkiem, potrafili w kilka godzin
później okładać swych potencjalnych klientów kolbami i pięściami. Nawet
obrzydliwie panoszący się wokół brud, żerujące na człowieku wszy i pluskwy,
nocne wędrówki baraszkujących na ludziach szczurów, nawet oparszywiałe
wnętrze obozowej latryny z kilkunastu kloacznymi otworami, nad którymi
przysiadało się w kucki pod nadzorem popędzającej kolejki, nawet brak wody i
nieprzerwane zagrożenie dostania się pod byłe jakim pretekstem do calabozo,
obozowego więzienia, te wszystkie okrutne przecież plagi i uciążliwości nie
dorównywały szokującym wręcz dla zdrowego rozsądku „ceremoniom bandery” i
nieprzewidywalnym aktom żołdackiego bestialstwa.
Po dziś dzień odzywają w pamięci straszliwe obrazy maltretowanych
więźniów, widoki pełzających przy szpitalnym baraku kalek i nieludzko
owrzodzonych potworków. Widzę szczury obwąchujące moje buty podczas obierania
w przykuchennej klitce jakichś trudnych do zidentyfikowania bulw, pokazową
kratowanej bramy calabozo Polaka za próbę ucieczki pobicie innego Polaka
za to jedynie, że po długim
odczekiwaniu w kolejce do jedynej w obozie studzienki, a woda ciekła z niej
cieniutkim jak sznurek pasemkie, usiłował po napełnieniu kubka, przemyć sobie
dodatkowo twarz, czy zmasakrowanie jakiegoś Ormianina za niezbyt gorliwe
unoszenie ręki w czasie “bandery”...
Obóz składał się z trzydziestu kilku baraków, w tym 26 zajmowali
więźniowie. Ponad setka stłoczonych ludzi w każdym z nich, z jedynym
wyjątkiem „baraku kanadyjskiego" z jego około 60-ciu mniej więcej
pensjonariuszami. Wnętrza każdego baraku przedzielał korytarz o utwardzonej
polepie, po obu zaś stronach ciągnęły się dwu-kondygnacyjne podłogi z desek,
pełniące rolę jednej wspólnej dla wszystkich pryczy. Moje legowisko w baraku
„25", znajdowało się przy samym okienku na piętrze. Wchodziło się na górny
poziom za pomocą przytwierdzonych do pionowych belek ostrwi z poziomymi
żerdziami. Wejście do baraku znajdowało się niemal naprzeciw bramy obozowego
karceru, osławionego calabozo, nazywanego przez polskich więźniów
„kalabosem", lub zwyczajnie „pierdlem", przez Francuzów zaś prison en prison.
Kalabos otoczony był dodatkowym murem i zabezpieczony metalowymi kratami. U
wejścia zawsze stał uzbrojony wartownik, wewnątrz „urzędował" wiecznie
podpity profos.
Zaczynając od obozowej bramy, z czerniącym się wielkimi literami
napisem Todo por la Patria ! i przekroczeniu drugiej, oddzielającej właściwy
obóz od części koszarowej, po prawej zaraz stronie znajdowała się wspólna dla
więźniów i ich strażników kantyna. Paradoks możliwy chyba tylko pod żarem
hiszpańskiego słońca. Obok infirmeria, obozowy lazaret, obraz odrażającej
nędzy i beznadziejnej wegetacji. Umieszczeni tu kalecy, syfilitycy i
przeraźliwie wychudzone szkielety ludzkie, wypełzali czasem na zewnątrz,
rozsiewając odrażające wonie gnijących ciał. Z prawej od wejścia strony, tuż
pod zasiekami z kolczastego drutu graniczącymi z placem „bandery”, stał
nieduży budyneczek kapliczki. W dali przebiegała linia kolejowa. Zdarzało
się, że z przejeżdżających pociągów powiewały chusteczki jako znak
pozdrowień.
Kapliczka to oddzielna, polska historia mirandzkiego obozu. Historia
ściśle związana z grupą wojskową internowanych tam Polaków. Związana z
podejmowanymi przez nich próbami ucieczek. Należąc do kanadyjskiej grupy
narodowościowej, nie mogłem bez wzbudzania podejrzeń u węszących bez przerwy
szpiclów, obnosić się ze swymi polskimi ciągotami. Ani tym bardziej pozwalać
sobie na pogawędki w ojczystym języku z każdym napotkanym rodakiem, niemniej
z kilkoma udało mi się zaznajomić. Przy nadchodzeniu kogoś obcego
przechodziliśmy na francuski, lub jakiś żargon bez sensu.
Polacy stanowili najbardziej zwartą i najlepiej zorganizowaną grupę.
Przodowali też w organizowaniu ucieczek. O brawurowych wyczynach Polskich
więźniów Mirandy, opowiadano dziesiątki historyjek. Krążyły po obozie, ciągle
wszystkich bulwersujące, okoliczności śmierci por. Kowalskiego we wrześniu
1941 roku. Został on do ucieczki podstępnie przez hiszpańskiego oficera
sprowokowany, a następnie bezlitośnie zamordowany. Sprawa stała się wówczas
głośna. Por. Kowalski wydostał się za mury, trafił na zasadzkę, został
postrzelony, a następnie, już na drugim brzegu przepływającej tuż za drutami
rzeczki Bayes, dobity strzałami dowódcy obławy. Rannego uciekiniera
zastrzelił por. Saraguza, ten sam, z którym Kowalski uzgadniał swe plany i
któremu wręczył przedtem uzgodnioną „za przymknięcie oka” należność. Dwaj
towarzysze ucieczki, jeden z nich o nazwisku Rudnik, zostali w obozowym
calabozo skatowani do krwi i nieprzytomności.
Za mojego pobytu, głośną stała się udana ucieczka trzech Polaków,
podkopem z obozowej właśnie kapliczki. Podobno hiszpański ksiądz nadziwić się
początkowo nie mógł, co za nabożny z Polacos naród. W kaplicy bez przerwy
przesiadują, ołtarz stroją, za ministrantów też służą z największą ochotą, a
modlą się tak gorliwie, że zachwycony el Podre same peany piał na ich
pochwałę. Dopiero, gdy z gromadki świętoszków trzech nagle ubyło i w
rezultacie wszczętych poszukiwań , wykryto podkop prowadzący z kaplicy pod
zasiekami do kolejowego nasypu, sprawa stała się jasna, a wygórowane
mniemania o pobożności polskich owieczek mocno
nadszarpnięte.
W jakiś miesiąc po wykryciu podkopu w kapliczce, a na parę dosłownie
dni przed moim opuszczeniem obozu, obiegła lotem błyskawicy wieść o wykryciu
przez Hiszpanów drugiego prowadzącego za mury tunelu. Tym razem z jednego z
polskich baraków, a podkop wykryto na parę godzin przed planowanym cyklem
grupowych ucieczek. Obozowe calabozo połknęło kolejne
ofiary...
Wracając do opisu dalszych losów mojego kanadyjskiego wcielenia, to
doczekałem się jednak pełnego potwierdzenia marsylskich przewidywań. Ranek
10-go lipca zaczął się jak zwykle od kakofonii przeraźliwych dźwięków trąbek
i krzyków funkcyjnych nawoływaczy. Po ceremonii wiwatowania na placyku przed
trybuną, zaszyłem się na pięterku swojego baraku, aby przerobić kolejną
lekcję języka hiszpańskiego. Francuski samouczek do nauki hiszpańskiego
zdobyłem w pierwszych dniach pobytu w obozie. Był obtłuszczony, brzegi kartek
strzępiły się, ale dla mnie rarytas i dałem za niego bez targów dwie konserwy
i paczkę papierosów. Zastanawiałem się akurat nad podobieństwem i sposobem
tworzenia form gramatycznych tych wyrazów, które w obu językach posiadają
identyczny rdzeń i znaczenie, gdy nagle uwagę moją przykuły rozgorączkowane
wołania dwójki pędzących do mnie Polaków z kanadyjskiej
grupy.
- Harry ! depeche-toi! - opanowany zazwyczaj Mr Fulton z Montrealu, prywatnie
i tylko dla wtajemniczonych por. Janowski, kombatant Września i
francuskiej kampanii z 40-go roku, darł się teraz niczym hiszpański oficer na
trybunie. - Les Anglais ! Anglicy przyjechali z kartami zwolnień. Wywoływali
twoje nazwisko przy bramie. Nie ! na pewno się nie przesłyszałem ! Pędź
szybko chłopcze a la oficina... Chłopaku, na co czekasz jeszcze... Cours au
plus vite... !
W parę godzin później, znalazłem się po drugiej stronie murów, krat i
drutów. Razem z kilkunastuosobowa grupą Canadiens w której, jak się okazało,
byłem jedynym Polakiem. Przybył po nas przedstawiciel Brytyjskiej Ambasady w
Madrycie, rozmowny jak na Anglika facet, z doprowadzoną do perfekcji
znajomością hiszpańskiego i francuskiego. Za bramą oczekiwał mikrobus
ambasady, a pierwszym postojem była najbliższa restauracja w śródmieściu
Mirandy. Obiad przy prawdziwym stole na lśniąco-białym obrusie, siedzenie na
wygodnych fotelikach, kelner w lansadach, jedno, drugie danie, do tego
kieliszek vino blanco, deser -początkowo szczypałem się po policzkach i
łydkach, czy aby to nie sen tylko, który w następnym momencie zamieni się z
powrotem w obozowy koszmar. Wszyscy, jak zauważyłem, podobne przeżywali
emocje.
Po przejeździe przez Burgos, skręciliśmy na południe, do madryckiej
szosy przecinającej wąwozem Somosierry góry Guadarrana. Nasz opiekun zdążył
się już z grubsza zorientować who is who i jakiej rzeczywistej narodowości.
Ze mną gawędził szczególnie życzliwie, chyba dlatego, że byłem z całej grupy
najmłodszy. Potem zaskoczył mnie nawet, bardzo mile zresztą, niezwyczajną u
cudzoziemców znajomością takich historycznych szczegółów, o których poza
polskimi szkołami, nigdzie na świecie raczej się nie
wspomina, Dis-moi, mon brave Polonais.
- przejeżdżaliśmy właśnie przez Puerto de
Samosierra - Alors, co wiesz o szarży twoich rodaków na hiszpańskie działa,
które niespełna półtora wieku temu, w tych właśnie zakolach trzymały w szachu napoleońską armię...
Wiedziałem sporo, rozgadaliśmy się, obok mignęła tabliczka z napisem
„Buitrago", miejscowość do której dotarła szarża ułanów Kozietulskiego.
Anglik sprawił mi satysfakcję ogromną. Przyjemność oglądania rozdziawionych
ze zdziwienia ust całej, francuskiej szczególnie, części wsłuchującego się w
naszą rozmowę audytorium. Dotąd pojęcia o tym nie mieli. Owszem, paru
posiadało jako-taką wiedzę o toczonych tu walkach, ale nic o udziale w nich
Polaków. Dla nich Col de Somosierra kojarzył się co najwyżej z notatką w
encyklopedii Larousse'a, gdzie pod hasłem „Somosierra-passage de la sierra de
Guadarrama" odnotowano zwycięstwo francuskiej armii: - „...Les Francais y
remporterent une victoire sur les Espagnols en 1808... ". Wdzięczny byłem
Anglikowi za udzieloną im lekcję.
Do Madrytu dotarliśmy późnym wieczorem. W gmachu ambasady wszystko na
nasz przyjazd było przygotowane. Od bezzwłocznej zaraz po wejściu do gmachu
kąpieli i przebraniu się w świeżą bieliznę oraz nowe ubrania, poprzez
wystawną kolację, aż po wypełnianie rubryk personalnych ankiet. Arkusz z
objaśnieniami w językach angielskim, hiszpańskim, francuskim, polskim i
niemieckim, podzielony był na dwie części. Lewa strona dotyczyła personaliów
wymyślonych na użytek hiszpańskiej policji, prawa zaś do wpisywania
prawdziwych danych osobistych. Druki te, stanowiły niezbity dowód, że akcja
Canadiens-Fronccais, była jednak przez Brytyjczyków wcześniej już
zaplanowana.Kwestionariusz wypełniłem zgodnie ze
stanem faktycznym. Z lewej strony wykaligrafowałem dużymi literami - Harry
COWLEY, Canadien, z prawej zaś - Zygmunt Edward HAAS, Polonais. Jedynie data
urodzenia była po obu częściach ankiety identyczna: - 2 October 1924, jej
bowiem nie było potrzeby zmieniać.
Ulokowano nas w hotelu „Mora” przy Paseo del Prado. ostrzegając, aby
na czas pobytu w hotelu, zachować pozory wspólnej kanadyjskiej gromadki,
ściany bowiem i hiszpański personel zbyt drugie i czujne mają
uszy.
Dwa tygodnie pobytu w stolicy Hiszpanii upłynęły na wypoczynku i
zwiedzaniu miasta. A ponieważ być w Madrycie i corridy, Museo del Prado, albo
też Escurialu nie zobaczyć, byłoby dla mnie sprzeniewierzeniem się wobec
własnych skłonności do oglądania wszystkiego, co tylko w moich wędrówkach
obejrzeć się uda, więc okazji nie zmarnowałem. Dzięki zaś życzliwości Fredy
Moore, wspaniałej angielskiej miss. która z ramienia ambasady naszą grupą się
opiekowała, obłaziliśmy cały Madryt tak dokładnie, jak autentyczni turyści z
bedekerem w ręku.
Wtrzeciej dekadzie lipca 1942 roku znalazłem się w Gibraltarze. Tutaj
zakończył się „hiszpańsko-kanadyjski" epizod mojego życiorysu. Stąd, za
pośrednictwem Polskiej Misji Wojskowej, przebrany już w battle-dress,
dostałem się drogą morską na teren Wielkiej Brytanii.
Dopiąłem swego. Ziściły się marzenia. W dniu 3 września 1942 roku, w
szkockim miasteczku Perth, przyjęty zostałem - na miesiąc przed ukończeniem
18 lat - w szeregi 1 Polskiej Dywizji Pancernej. Przywdziałem nowy mundur,
angielski co prawda, ale z polskimi już znakami. Dwa lata później, we
wrześniu 1944 roku, już po przejściu swego frontowego chrztu w walkach o
normandzkie St.Sylvain, Jort i Montormel, w dwa tygodnie po wyzwoleniu
pikardyjskiego Abbeville, wyróżniony zostałem - przyznanym mi rozkazem
Generała Stanisława Mączka — Krzyżem Walecznych.
Zygmunt E, Haas
Gdańsk, Marzec, 2000 rok.
W 58 rocznicę moich hiszpańskich perypetii.