Ucieczka z niewoli niemieckiej

Było lato 1941 roku. Rozciągnięta w długi wąż kolumna polskich podchorążych – oborlandczyków, żołnierzy września 1939 r. konwojowana przez Wermacht wolno zdążała z dworca kolejowego nowego obozu jenieckiego w Elsenborn.

Krajobraz w odróżnieniu od tego, który tak nie dawno żeganliśmy był pogodny i zachęcający…Wokół na przestrzeni setek, a jak się później okazało tysięcy ha, rozciągały sie rozległe lasy i pola. Znajdowaliśmy się w okręgu Eupeny-Malmedy. Do granicy belgijsko-niemieckiej było niewiele ponad 20km. Położenie zadecydowało o zlokalizowaniu na tych terenach poligonu wojskowego, na którym szkolono jednorazowo 10 tysięcy żołnierzy Wermachtu. Stąd po przeszkoleniu wysyłano ich w charakterze “Kanonenfutter” na front wschodni.

Sześćset osobowa grupa polskich podchorążych została zakwaterowana w kilku drewnianych barakach wyposażonych w piętrowe prycze do spania. Baraki otoczono podwójnym płotem z drutu. Wolną przestrzeń między płotami wypełniono zwałami drutu kolczastego. Na wieżach wartowniczych zainstalowano karabiny maszynowe i postawiono warty.

Zaczęło się normalne życie jenieckie.

Groźba nalotów lotnictwa alianckiego nakazywała Niemcom ostrożność szczególną, chodziło przecież o bezpieczeństwo wyborowych jednostek bojowych Wermachtu. Niemcy postanowili poligon poprzecinać siecią rowów przeciwlotniczych. Na ich budowniczych wyznaczyli polskich jeńców.

W kilka dni po przybyciu do Elsenborn długie kolumny jeńców zaczęły codziennie wychodzić na poligon do kopania rowów przeciwlotniczych. Tylko geodetów i kartografów zatrudniono w niemieckim sztabie oraz kilkunastu jeńców przy obsłudze stajni niemieckich i obsłudze porządkowej obozu. Reszta była zobowiązana zapewnić Herrenvolkowi bezpieczeństwo w czasie nalotów lotniczych. Zdarzało się w prawdzie, że niektórych kolegów zatrudniano przy rozładowaniu wagonów kolejowych. Wszystkie te grupy poza kopiącymi rowy miały okazje do “organizowania” informacji, żywności i innych ułatwień życia obozowego. Monotonię życia obozowego urozmaicały listy i paczki otrzymywane z domu czy rozrywki kulturalne, ew. gra w karty.

Raz w miesiącu otrzymywaliśmy zapłatę w bonach obozowych tzw. Lagermarkach. Było ich po 13 na głowę. Na ten właśnie moment przypadało w obozie zmożone “kartograjstwo”. Do najbardziej popularnych gier należał bridge, a potem poker. W dzień po wypłacie połowo odbiorców Lagermarek była “goła”. Następnego dnia historia się powtarzała, po to, aby po kilku dniach całość wypłaty obozowej znalazła się w rękach najlepszych karciarzy obozu. Byli oni bankierami obozowymi. Za wygrane pieniądze kupowali na czarnym rynku wszystko co było do kupienia, a przede wszystkim żywność.

W ciągu kilku tygodni od translokacji z Oberlangen do Elsenborn podjęliśmy znów działalność kulturalno-rozrywkową. Powstały zespoły teatralne, baletowo-muzyczne. Zostałem w tym ostatnim tancerką.

Tymczasem praca przy kopaniu rowów przeciwlotniczych zaczęła co bardziej przedsiębiorczych nudzić. Wtedy powstała grupa samowolnych bezrobotnych.

Codziennie po porannych apelu, na którym Niemcy sprawdzali stan ilościowy obozu, formowały się kolumny robocze i następował wymarsz poza bramę obozu do pracy. Po sprawdzeniu stanu ilościowego obozu, zaczynała się wzmożona działalność “przedsiębiorczych”. Pod jakimkolwiek pozorem starali się przemycić do swoich baraków. Aby to uczynić trzeba by sforsować otaczający plac apelowy kordon wartowników. Nawet wśród nich znajdowali się ludzie rozumiejący potrzeby pójścia po zapomniane rękawice czy kurtkę, czy inną część garderoby bądź przyborów do jedzenia. “Przedsiębiorczy” po przejściu przez pierścień wartowników nigdy już na plac apelowy nie wracali – zostawali w swoich barakach. Tym czasem Niemcy wypuszczając kolumny robocze poza bramy obozu dokonywali powtórnego liczenia jeńców. Wtedy okazywało się, że w ciągu zaledwie kilku minut ginęło po kilku do kilkunastu jeńców. Nic nierozumiejący Niemcy przeszukiwali obóz, zawsze bezowocnie, w końcu machali ręką i nazajutrz zabawa w chowanego zaczynała się od nowa. “Przedsiębiorczy” na czas przeszukiwań ukrywali się w wydrążonych w ziemi dziurach, pod podłogami swoich baraków. Kryjówki te z czasem bywały wytwornie wyposażone. Znajdowały się w nich nawet instalacje elektryczne, a także oświetlenie i ogrzewanie.

Rutyniarze spędzali tam jednak czas tylko w przypadku konieczności. Do kryjówek wpadali tylko na sygnał oznaczający, że Niemcy wchodzą do obozu. Często wchodzili z psami. Te ostatnie okazywały się inteligentniejsze od swoich panów, wykrywając za pomocą węchu “przedsiębiorczych” w dziurach. Cóż kiedy ich panom po zajrzeniu pod prycze, gdzie niczego dostrzec nie mogli, ani na myśl nie przychodziło, że dzieli ich od poszukiwań zaledwie cienka deska podłogi. Serce ukrytego podchodziło z emocji do gardła, ale to trwało krótko, a monotonia i beznadziejność kopania rowów wydawała się trwać bez końca. Zabawa niewątpliwie była stworzona dla ludzi o silnych nerwach. Spodobał mi się ten typ hazardy i stałem się żelaznym członkiem zespołu wyznającego znaną w obozach jenieckich maksymę określającą stosunki jeńców do pracy na rzecz Herrenvolku “lodem pluj, a stój”.

W ten sposób minęło kilka miesięcy pobytu w Elsenborn. Umocniły się stare przyjaźnie, nawiązane zostały nowe. Zaczęto zastanawiać się nad sytuacją międzynarodową, kalkulować szanse osobiste, rozważać możliwości ucieczki, Od planów przechodzono do działań. Za wygrane przez Cześka w pokera pieniądze zakupiłem na czarnym rynku obozowym wycinek mapy terenów, na których przebywaliśmy. Przynieśli je pracujący w dowództwie poligonu koledzy geodeci. Zaopatrzyłem się również w wykonany metodą chałupniczą w obozie kompas. W kuluarach teatrzyku obozowego dowiedziałem się wprawdzie niewiążąco o rzekomej działalności belgijskiej organizacji podziemnej, pracującej na obszarze objętym posiadaną mapą. Od jednego z wartowników-entuzjasty naszego baletu obozowego kupiłem dla rzekomych potrzeb tegoż baletu farbki do farbowania kostiumów teatralnych, a w rzeczywistości battle-dresów.

W Tym czasie zaczęliśmy z Cześkiem coraz intensywniej przygotowywać się do ucieczki. Dokooptowaliśmy do “paki” Heńka Mosurskiego i czekaliśmy tylko na okazję. Pragnęliśmy znów stawić czoła niemieckiemu najeźdźcy w otwartej walce. Gdyby się tylko udało uciec i przedostać do Anglii. Tworzyliśmy trzyosobową grupę: Czesiek Szynkaruk, Heniek Mosurski i ja.

Już na przełomie lat 1941 i 1942 byliśmy w zasadzie przygotowani do ucieczki. Nie mogła ona jednak nastąpić, gdyż kilkakrotnie uprzedzili nas koledzy. Po każdej z ucieczek rygor obozowy bywał niezwykle zaostrzany. Musiały więc minąć tygodnie zanim można by podjąć kolejną próbę ucieczki. Nasza kolej przypadła na maj 1942 r. Oczywiście terminu z nikim nie konsultowaliśmy.

W południe 14 maja 1942 r. W czasie przerwy obiadowej, którą spędzaliśmy w obozie otrzymałem wiadomość od Cześka, że załatwił na popołudnie dwa miejsca w 10-osobowej kolumnie roboczej, która miała pracować w pobliżu kasyna oficerskiego. Marzyliśmy o pracy w tym miejscu od dawna. Wydawało nam się niezwykle dogodne do ucieczki. Kasyno położone było bowiem na uboczu poligonu w pobliżu lasku. Kręciło się tutaj zazwyczaj znacznie mniej żołnierzy niż gdzie indziej. Wszystko więc przemawiało za tym, aby właśnie tam spróbować szczęścia.

Powstała nagle szansa, zmąciła nasz pierwotny plan. Próbę ucieczki mogło podjąć z naszej trójki tylko dwóch. Wiedzieliśmy o tym, tego południa Czesiek i ja. Heniek nie wiedział o niczym. Z niepokojem obserwowałem w czasie całej przerwy obiadowej, czy aby się nie domyśli co zamierzamy zrobić. Tymczasem zachowywał się zupełnie normalnie. Pogwizdywał sobie, kiedy się golił, a potem, jako że był pogodnego usposobienia opowiadał stare i nowe dowcipy. Serce się krajało na myśl, że będziemy musieli próbować ucieczki bez pożegnania drogiego nam przyjaciela. Nie było żadnych szans na ucieczkę w trójkę. Przerwa kończyła się. Nic nie mówiąc Heńkowi dołączyliśmy do naszej kolumny.

Dalsze niezdecydowanie mogło odwlec szansę ucieczki na długo. Wyszliśmy poza bramę obozu w 10 osobowej kolumnie w asyście 2 wartowników.
Nastrój w kolumnie był lekki i nacechowany chęcią żartowania. Od eskortujących nas wartowników dowiedziałem się, że dopiero niedawno zostali wcieleni do kompanii wartowniczej w naszym obozie. Dotąd pilnowali granicy belgijsko-niemieckiej. Zgodnie stwierdzili, że złapali tam wielu jeńców próbujących uciekać. Granica jest tak szczelnie obsadzona, że podejmowanie jakichkolwiek prób ucieczki jest zwykłą głupotą. Zgodziłem się skwapliwie z tą teorią z góry wyobrażając sobie miny obydwóch, kiedy uciekniemy.

Kiedy stanęliśmy do pracy zaczęliśmy rozmyślać, w którym momencie odskoczyć. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym momentem będzie zakończenie pracy. Wzięliśmy również pod uwagę i to, że ćwiczące na poligonie oddziały Wehrmachtu wrócą przed tym czasem do swoich kwater. Wreszcie nadeszła godzina 18-ta. Koniec pracy. Wartownicy zadowoleni, że kończy się ich służba przynaglali nas do składania narzędzi w odległej od miejsca pracy o 100 m szopie. Nadchodził decydujący moment. Odbiliśmy od grupy najpierw 10, a potem 20 m i kiedy znaleźliśmy się przy szopie z narzędziami mieliśmy już około 40 m przewagi nad grupą, którą zamykali obydwaj wartownicy.

Wtedy rzuciliśmy łopaty pod szopę i gwałtownie ruszyliśmy przez polanę w kierunku świerkowego zagajnika oddalonego o około 60-80 m. Po przebiegnięciu połowy drogi usłyszeliśmy krzyki wartowników “Halt”, a chwilę potem strzał, a następnie jeszcze jeden i jeszcze jeden. Wszystkie na szczęście chybiły. Zakrył nas zagajnik, przez który przedzieraliśmy się w kierunku szosy, za którą rozciągał się olbrzymi las liściasty. Za sobą słyszeliśmy nawoływania niemieckiego wartownika, a potem jego klątwy, kiedy przedzierał się przez krzaki. Domyśleliśmy się, że drugi wartownik musiał zostać z grupą naszych kolegów.

Niebawem znaleźliśmy się w odległości kilkudziesięciu metrów od szosy oddzielającej nas od zbawczego lasu. Żołnierze wracali szosą, przez którą musieliśmy przeskoczyć. Za sobą czuliśmy pogoń. Musieliśmy czekać na przejście żołnierzy. Trwało to zaledwie parę minut. Nam wydawało się to wiekiem. Wreszcie przebiegliśmy przez szosę i zaczynaliśmy poznawać głębię bezpiecznego lasu. Las był mokry po wczorajszej całonocnej ulewie połączonej z gwałtowną burzą. Zaszyci głęboko w lesie postanowiliśmy przeczekać spodziewaną pogoń Niemców, po ujawnieniu naszej ucieczki w obozie. Z doświadczenia znaliśmy tryb postępowania Niemców, w takich sytuacjach. I tym razem historia się powtórzyła. Po godzinie usłyszeliśmy szczekanie psów i głośne nawoływanie nagonki, która ruszyła naszym śladem. Krzyki Niemców to narastały to przycichały. Wreszcie po długim napięciu nerwów, nastąpiła cisza. Niemcy odeszli. Uratował nas chyba wczorajszy deszcz, psy nie mogły znaleźć naszego śladu.

Po zapadnięciu zmroku postanowiliśmy wrócić na poligon, do rejonu rowów przeciwlotniczych. Tam bowiem czekały na nas od dawna przygotowane przefarbowane ubrania, mapa, kompas, papierosy i chleb. Ten chleb sprawiał nam najwięcej kłopotów. Termin ucieczki zawsze był niewiadomy. Chleb trzeba było co 2 – 3 dni wymieniać. Było to połączone z pewnym ryzykiem, jako że Niemcy od czasu do czasu kontrolowali nas przy wychodzeniu do pracy i przy powrocie do obozu. Ruszyliśmy w ciemnościach. Uciekając z zagajnika w pierwszej fazie ucieczki, do lasu straciliśmy orientację. Długo więc kluczyliśmy, by wreszcie znaleźć się na skraju lasu na wprost bramy głównej naszego obozu, przed która stał wartownik z bronią przewieszoną przez ramię. Serca zabiły nam gwałtownie. Struchleliśmy. Po chwili jednak, kiedy nabraliśmy przekonania, że Niemiec nie zdaje sobie sprawy z naszej obecności wycofaliśmy się bezszelestnie. Teraz już z łatwością odszukaliśmy drogę do naszej kryjówki, przechowane przedmioty odnaleźliśmy z łatwością. Przebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku granicy belgijskiej. Maszerowaliśmy do świtu. Pachnący las świerkowy, stał się naszym pięknym domem na cały dzień. Koncertowała ptasia orkiestra. Nerwy nasze odprężały się. Byliśmy szczęśliwi, że wyrwaliśmy się poza druty obozu. Z nastaniem zmroku ruszyliśmy w dalszą drogę. Celem naszym było dotarcie do miejscowości Sart, leżącej w Belgii. Maszerowaliśmy lasem. Nad radem usłyszeliśmy rżenie konia ciągnącego skrzypiący wóz. Idąc śladem dochodzących nas odgłosów, doszliśmy do skrzyżowania dwóch duktów leśnych, przy “Fumer Interdit”. Domyśliliśmy się, że jesteśmy już w Belgii.

Po kilkunastu minutach marszu wyszliśmy na skraj lasu. Przed nami w dolinie rozciągała się wioska. Dominujący akcent stanowiła w niej wieża kościelna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wchodzimy w decydującą fazę. Trzeba było nawiązać kontakt z ludźmi. Około południa w odległości kilkuset metrów zauważyliśmy wieśniaka i wieśniaczkę pracujących w polu. Po dłuższym wahaniu postanowiliśmy z nimi nawiązać kontakt. Pomimo przefarbowanych ubrań, wieśniacy poznali w nas jeńców. Okazało się później, że owi wieśniacy już kilkakrotnie spotykali na swoim polu naszych kolegów, którzy uciekli z obozu przed nami.
Odnieśli się do nas z całą sympatią. Nakarmili nas i ofiarowali nam po kilkadziesiąt franków. Na odchodnym poinformowali nas, że w promieniu 10 km nie ma żadnych Niemców. Pożegnawszy się z gościnnymi gospodarzami ruszyliśmy w kierunku kościoła, zamierzając tam nawiązać kontakt z miejscowym księdzem, licząc na to, że może on mieć wiadomości o działalności poszukiwanej przez nas organizacji podziemnej. Przechodząc przez wioskę zostaliśmy zatrzymani przez staruszka wieśniaka, który zaciągnął nas do swojego ogrodu i tam upewniwszy się kim jesteśmy, skierował nas do domu, w którym mieliśmy otrzymać pomoc. We wskazanym nam domu spotkaliśmy młodą, uroczą belgijkę. Zaprosiła nas do domu. Zaczęliśmy go zwiedzać od łazienki. Skorzystaliśmy z kąpieli po czym ogoliliśmy się i ze stosu czystej bielizny leżącej do naszej dyspozycji wybraliśmy zarówno spodnią, jak i wierzchnią. Dokonaliśmy również wyboru garniturów i obuwia. Przeistoczeni z nędznych jeńców w wytwornych panów, przeszliśmy do jadalni, gdzie odbyliśmy szczegółowe rozmowy dotyczące zarówno naszej przeszłości jak i przyszłości.

We wsi rozeszła się już wiadomość o naszym przybyciu. Do domu naszej gospodyni zaczęto znosić jajka, mleko, wędliny i inne produkty żywnościowe. Zastawiono stół. Uczta była królewska. Od kilku lat nie widzieliśmy tylu równocześnie zgromadzonych wiktuałów. Baliśmy się jeść zbyt dużo. W trakcie rozmowy, w której uczestniczył dowódca lokalnej organizacji podziemnej, otrzymaliśmy instrukcję dotyczącą naszej dalszej marszruty.

Uzyskaliśmy adresy punktów kontaktowych, dokonaliśmy wymiany marek niemieckich, zakupionych od wartowników po paskarskiej cenie za Lagermarki, na franki.

Ustalono również, że nazajutrz ruszymy w dalszą drogę.

Wieczorem zaproponowano nam nocleg w sypialni właścicieli gościnnego domu. Ubrani w czyściutkie piżamy, otrzymane od naszych przemiłych gospodarzy, położyliśmy się do prawdziwych bielą pościelową pachnących łóżek.

Oszołomieni wrażeniami dnia nie mogliśmy zasnąć. Przegadaliśmy z Cześkiem prawie całą noc, świat wydawał się być taki cudowny. Nazajutrz zgodnie z programem pożegnaliśmy naszych serdecznych opiekunów i udaliśmy się na przystanek tramwajowy. Tutaj wśród oczekujących zauważyliśmy naszego przewodnika, z którym wczoraj omawialiśmy szczegółowo dalszy plan naszej ucieczki. Nadjechał tramwaj, który miał nas zawieść do odległego o 10 km Verviers. Wcisnęliśmy się w kąt wagonu. Tramwaj ruszył, współpasażerowie uśmiechali się do nas porozumiewawczo, a konduktor nie przyjął zapłaty za przejazd. Dojechaliśmy do 30 tysięcznego Verviers. Na ulicach pełno niemieckich mundurów.

Po wyjściu z tramwaju podążyliśmy za naszym przewodnikiem w kierunku stacji kolejowej. Tutaj zostaliśmy zaopatrzeni w bilety kolejowe do granicznej stacji Erguelin leżącej na przejściu z Belgii do Francji. Pociąg miał odjechać za 30 minut. Przewodnik przypominał nam adresy punktów kontaktowych. Życzył nam szczęśliwej podróży, po czym oddalił się. Nie spotkałem już nigdy potem sympatycznych Belgów, którzy z narażeniem życia pospieszyli nam z tak wydatną pomocą. W 30 lat później natomiast dowiedziałem się, że Niemcy w rok czy dwa od chwili naszej ucieczki rozszyfrowali ten punkt kontaktowy i zlikwidowali go. Być może że naszym znajomym udało się uniknąć najgorszego chociaż znając Niemców trudno oczekiwać tego.

Peron, z którego mieliśmy odjeżdżać powoli zapełniał się pasażerami. Wśród nich znajdowało się wielu umundurowanych Niemców. W pewnym momencie z pociągu stojącego na sąsiednim torze wysypywać zaczęła się kompania wojska niemieckiego. O zgrozo rozpoznaliśmy w niej kampanię wartowników, którzy często konwojowali nas do pracy przy kopaniu rowów przeciwlotniczych. Instynkt samozachowawczy nakazywał nam ucieczkę. Opanowaliśmy jednak prawie natychmiast ten odruch zdając sobie sprawę, że tylko jakiś wyjątkowy pech pozwoliłby któremuś z nich rozpoznać w elegancko ubranych dwudziestokilkulatkach niedawnych jeńców. Tymczasem wyładowująca się kompania wolno odpływała wzdłuż peronu kierując się do wyjścia. Wreszcie nadjechał nasz pociąg. Był przeładowany. Wielu podróżnych stało na korytarzach. To nam w zasadzie odpowiadało. W przedziale bylibyśmy chyba narażeni w większym niż na korytarzu stopniu na ciekawość współpasażerów. Trudności językowe szczególnie Cześka mogłyby nas postawić w kłopotliwej sytuacji, tym bardziej że nie posiadaliśmy żadnych dokumentów. Zajęliśmy miejsca stojąc w korytarzu postanawiając nie rozmawiać z nikim nawet ze sobą. Ustaliliśmy taktykę postępowania, gdyby ktokolwiek usiłował nawiązać z nami rozmowę. Czesiek miał udawać głuchoniemego, podczas gdy ja przejąłbym w takiej sytuacji rolę ewentualnego rozmówcy. Na szczęście w ciągu kilkugodzinnej jazdy minęliśmy bez specjalnych emocji Brukselę, by w końcu osiągnąć cel naszej podróży którym było kilkutysięczne przygraniczne miasteczko belgijskie Erguelin. Tutaj mieliśmy nawiązać kontakt z panem Gaston Renard. Był to celnik belgijski. Miał nam ułatwić przejście z Belgii do Francji. Skierowaliśmy się do biura odpraw celnych, gdzie poinformowano nas, że poszukiwany przez nas celnik przed godziną, ukończył służbę i udał się do domu. Była niedziela majowa. Cudowna pogoda, na ulicach Erguelin tłumy roześmianych i zadowolonych z siebie krzykliwych lotników niemieckich.

Pana Renard odnaleźliśmy pracującego w ogródku przy swoim domu. Dowiedzieliśmy się, że niestety nie może nam pomóc osobiście, gdyż od pewnego czas jest śledzony przez Niemców. Skierował nas natomiast do kawiarenki przy rynku. Właścicielka wskazanej nam kafejki udzieliła na informacje, że przejście przez szlaban graniczny w niedzielę nie przedstawia żadnego problemu, gdyż władze graniczne dopuszczają mieszkańcom sąsiadujących z sobą przygranicznych miejscowości do składania sobie wzajemnych wizyt bądź odbywania spacerów z jednej strony granicy na drugą. Przyjmując informacje rozmownej patronki omawianej kawiarenki nie wzięliśmy pod uwagę faktu, że mieszkańcy owej miejscowości znani byli przynajmniej z widzenia tamtejszym wartownikom-celnikom. Toteż kiedy zbliżaliśmy się do szlabanu granicznego zostaliśmy zatrzymani. Celnik zapytał nas o dokumenty, pomimo, że nikogo przed nami przechodzących takim żądaniem nie niepokoił. Dokumentów oczywiście nie posiadaliśmy. Dramatyczną sytuację komplikowała obecność w oknie budynku celniczego funkcjonariusza niemieckiego. Przez moment staliśmy sparaliżowani, zdawaliśmy sobie sprawę, że cały nas dotychczasowy sukces zawalił się. Zaklęliśmy soczyście i oczekiwaliśmy zrezygnowali na dalszy bieg wypadków. Wtedy celnik belgijski zdecydował się rozładować napiętą sytuację. Drodzy panowie powiedział z łatwością zorientowałem się jesteście nieznajomymi przybyszami. Brak dokumentów utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteście jeńcami. Z zamienionych przez was słów zorientowałem się, że jesteście Polakami. Czuję do waszego narodu duży sentyment. Dlatego pragnę wam pomóc. Macie 3 godziny, aby dotrzeć do odległego o 12 km Maubeuge. O godzinie 21 zaczyna się godzina policyjna. Niemcy wyłapują wszystkich, którzy nie potrafią udowodnić – że mają zezwolenia na przebywanie poza domem po tej godzinie. W Maubeuge zgłoście się w restauracyjne “Lido”, powołując się na mnie. Tam otrzymacie dalsze instrukcje. Życzę wam powodzenia.

Jak uskrzydleni ruszyliśmy przed siebie. Zbliżając się do celu mieliśmy okazję przyjrzenia się osławionej linii Maginot. Nie zrobiła na nas imponującego wrażenia. Była, jak gdyby zagubiona w krajobrazie, strasząca od czasu do czasu skierowanymi szczelinami strzelnic. Poza tym sprawiała wrażenie porzuconej, bezużytecznej i nikomu już niepotrzebnej.

Dochodząc do rogatek miasteczka zwanego Maubeuge, usłyszeliśmy bicie zegara ratuszowego. Liczyliśmy uderzenia. Było ich dziewięć. Wejście do miasta już od tej chwili groziło niebezpieczeństwem. Zrezygnowaliśmy z otrzymanego adresu. Zatrzymaliśmy się na noc w jednej z altan leżącej na terenie ogródków działkowych. Zjedliśmy ostatnie zapasy żywności i ułożyliśmy się do snu. Nazajutrz z rana udaliśmy się na poszukiwania dworca kolejowego. Znaleźliśmy go z łatwością. Kupiliśmy bilety do Montceau-les-Mines, gdzie znajdował się następny wskazany nam jeszcze w Sart punkt kontaktowy. Miejscowość leżała jeszcze po okupowanej przez Niemców części Francji w bezpośrednim sąsiedztwie niezajętej. Pierwszy etap podróży prowadził do Paryża. Podróż nie była uciążliwa. Na dworcu w Paryżu ruch był na miarę wielkiej metropolii. Na peronie, przy którym zatrzymał się nasz pociąg, Niemcy przeprowadzali wyrywkową kontrolę wysiadających pasażerów. Udało się nam uniknąć niepożądanego kontaktu z kontrolującymi. Od jednego z bagażowych dowiedzieliśmy się, że dalszą trasę musimy kontynuować z dworca lyońskiego. Dotarliśmy tam metrem w ciągu kilkunastu zaledwie minut. Do odjazdu pociągu pozostało jednak jeszcze kilka godzin.

Czesiek rozłożył się w poczekalni zmęczony i głodny z zamiarem zabicia tych kilku godzin oczekiwania snem. Ja w tym czasie wybrałem się na poszukiwanie żywności, w przede wszystkim chleba. Nie było to łatwe, gdyż chleb był w tym czasie sprzedawany w całej Francji wyłącznie na kartki. Postanowiłem zadziałać fortelem. W jednym ze sklepów piekarniczych opowiedziałem ekspedientce “bajeczkę” o zagubieniu w drodze kartek żywnościowych, o ciężko chorym bracie i siostrze. Wszystko na nic. Nie mogła mi pomóc. Poradziła mi zwrócić się do mera Paryża o wystawienie kartek zastępczych. Czyż mogłem to zrobić? Kiedy historia się powtórzyła przy następnych próbach, zrezygnowany wróciłem na stację. Tutaj korzystając z tego, że w poczekalni nie było nikogo, zajrzeliśmy do koszy z odpadkami, w których znaleźliśmy kilka skór pomarańczy. Z braku wyboru spróbowaliśmy je przeżuć. Stanowiły one nędzną namiastkę żywności. Pozostawiły po sobie uczucie goryczy. Poczuliśmy się jednak mimo wszystko trochę pokrzepieni. Wsiedliśmy więc do pociągu zdążającego w kierunku Montecau-les-Mines. Po drodze czekała nas jeszcze jedna pełna dramatycznego napięcia sytuacja. Po kilkudziesięciu minutach jazdy pociąg zakończył bieg na bardzo malutkiej stacyjce. Przy przejściu do poczekalni dwóch uzbrojonych żołnierzy sprawdzało dokumenty wszystkich wysiadających pasażerów. Z niepokojem rozglądaliśmy się wokół szukając możliwości wymknięcia się z potrzasku. Przestrzeń granicząca ze stacją kolejową była zupełnie niezabudowana poza poczekalnią znajdował się jedyny budynek-gospoda. Na dalekim horyzoncie widać było kilka wiejskich zagród. Oceniwszy sytuację doszliśmy do wniosku, że nie sposób uniknąć kontroli, a co za tym idzie schwytania nas przez Niemców. I tym jednak razem mieliśmy wprost nieprawdopodobne szczęście. Kiedy przed nami znajdowało się tylko kilku współpasażerów, jeden z kontrolujących żołnierzy został wezwany przez swojego kolegę do telefonu, okazało się, że rozmowa była właśnie dla niego.

W ten sposób otworzyło się nieoczekiwane nieostrzeżone przejście do poczekalni. Weszliśmy tam niezwłocznie, a stamtąd wymknęliśmy się do wspomnianej już gospody. Wpadliśmy jak śliwka w kompot. Połowa lokalu była okupowana przez żołnierzy niemieckich, zajmujących lokal dla celów służbowych. Druga część sali przeznaczona była na prowadzenie działalności gastronomicznej. Zajęliśmy miejsca za stołem. Zamówiliśmy obfity posiłek, zdając sobie sprawę z tego, że nie będziemy mieli czym zapłacić, gdyż wszystkie posiadane pieniądze poza 20 paru frankami wydaliśmy na zakup biletów kolejowych.

I znów przypadek przyszedł nam w sukurs. Do naszego stolika przysiadł się młodziutki Francuz, który wracał z robót w Niemczech na kilkudniowy urlop do rodziny zamieszkałej w Montceau-les-Mines. Kiedy zwierzyliśmy się jemu, że my również wracamy stamtąd na urlop do naszych krewnych mieszkających w tej samej miejscowości, nawiązała się ożywiona serdeczna rozmowa, a sympatyczny Francuz zaproponował nam przenocowanie w niezbyt przytulnej gospodzie, w której już uprzednio zamówił nocleg dla siebie. Nie chciał jak mówił zakłócać spokoju swoim rodzicom w nocy. Pięknie podziękowaliśmy mu za propozycję i wyjaśniliśmy, że zależy nam na jak najspieszniejszym dotarciu do miejsca przeznaczenia. Trochę się tą odmową zmartwił. Postanowił nas jednak ugościć. Tym razem nie oponowaliśmy. Jego gotowość płacenia rachunku przyjęliśmy z największą ulgą, krygując się jednak przedtem obłudnie, by w końcu z dużymi oporami zgodzić się na ratunek.
O zmroku wsiedliśmy do pociągu zdążającego do miejsca naszego przeznaczenia. Odnaleźliśmy mieszkanie państwa Polaków. Pan Polak ex-sierżant Wojska Polskiego, pochodzącego z krakowskiego otoczył nas troskliwą opieką. Jego 14-letni syn, przeprowadził nas nazajutrz przez granice Francji okupowanej i nieokupowanej przebiegającą zaledwie kilka kilometrów od ich mieszkania. Po szczęśliwym przekroczeniu granicy ominęliśmy punkt celny po niezajętej stronie Francji. Baliśmy się, że Francuzi mogliby nas zatrzymać i wydać Niemcom.

W odległości mniej więcej 2-3 km, od granicy zostaliśmy zatrzymani przez jadącego rowerem cywila, funkcjonariusza policji francuskiej i doprowadzeni do najbliższego posterunku policji. Skierowani na 3-dniowy odpoczynek do miejscowego hoteliku. Kiedy weszliśmy do wskazanego nam hotelu, stanęliśmy przed śliczną dziewczyną, która okazała się Polką. Zaopiekowała się nami bardzo troskliwie. Wypoczęci i podkarmieni, na 4-ty dzień wyjechaliśmy autobusem do Lyonu. Tam nawiązaliśmy kontakt z polską organizacją zdemobilizowanych żołnierzy uczestników kampanii francuskiej z roku 1940. Skierowano nas w związku z zadeklarowanym życzeniem wstąpienia do wojska polskiego w Anglii, do obozu pracy w okolicach Avignon.

Dowództwo obozu przydzieliło nas do pracy przy wydobywaniu soli. Warunki wegetacji były tutaj fatalne. Wyżywienie niedostateczne, gorsze jak w niewoli. Postanowiliśmy wytrzymać wszystko i ciężką pracę i niedożywienie licząc na pomoc w przerzucaniu nas do Anglii. Minęły 3 tygodnie. Po kilkakrotnych interwencjach u dowódcy wspomnianego obozu, którym był jakiś rotmistrz wojska polskiego, zostałem przez niego skierowany do Marsylii.

Czekał tam na mnie polski oficer w cywilu. Rozpoznaliśmy się dzięki umówionym znakom rozpoznawczym. Na dworcu w Marsylii zebrało się nas pięciu nieznajomych. Kiedy pod wodzą naszego przewodnika znaleźliśmy się poza miastem grupa nasza liczyła już 15 osób. Po kilku godzinnym marszu dotarliśmy do odległej kilkanaście kilometrów odległej od Marsylii zatoczki. Tutaj cała grupa urosła do 83 osób. Czekaliśmy na próżno przez 3 doby na stateczek, który miał nas zabrać do Gibraltaru. Pozbawieni żywności i napojów, nie byliśmy w stanie bronić się nawet ucieczką, kiedy zostaliśmy otoczeni przez policję francuską, powiadomioną prawdopodobnie przez jakichś kolaborantów nielegalnej obecności w bezpośrednim sąsiedztwie wybrzeża Morza Śródziemnego.

Tylko 3 osoby z całej ekipy zdołały wymknąć się z pierścienia Francuzów. Do tych szczęśliwców należałem i ja. Kiedy po krótkiej strzelaninie Francuzi zdołali wyłapać naszych kolegów zabrali ich do Marsylii. My wieczorem wreszcie znaleźliśmy się na od dawna oczekiwanym stateczku. Zdziwienie marynarzy zabierających nas 3 zamiast spodziewanych 83 łódką na statek było duże, ale brak czasu i silna fala uniemożliwiały omawianie szczegółów. Przewiezieni na stateczek zakotwiczony na pełnym morzu, otrzymaliśmy po kubku słodkiej wody (pierwszy napój po trzech skwarnych dobach) i tabliczce czekolady (pierwsze pożywienie od 79 godzin). Ze względu na wysoką falę umieszczono nas pod pokładem, gdzie po spożyciu czekolady i wypiciu wody złożyliśmy hołd Neptunowi. Nikt nie miał do nas żadnych pretensji. Załogę statku stanowiło 5 obieżyświatów, z których każdy był innej narodowości.

Wkrótce znużeni trudami ostatnich godzin zasnęliśmy. Około północy obudzono nas. Musieliśmy pożegnać się z sympatyczną załogą. Przenosiliśmy się na pełnym morzu przy niecodziennej scenerii ryku fal i potężnego wiatru na potężną łajbę angielską, płynącą pod flagą portugalską w kierunku Gibraltaru. Zostaliśmy przyjęci prze dowódcę statku z dużą serdecznością. Podobnie dużą sympatią darzyła nas cała załoga w czasie kilka dni trwającej podroży. Kiedy po drabince liniowej przeszliśmy z łupinki na statek z prawdziwego zdarzenia, ten ostatni opuściło trzech osobników przenosząc się na opuszczony przez nas stateczek. Domyślaliśmy się, że owi pasażerowie mieli do spełnienia we Francji, misję specjalną. Płynęliśmy do Gibraltaru w przyjemnej i pełnej życzliwości atmosferze. Tylko niekiedy niepokoiły nas zwiadowcze samoloty niemieckie. Wtedy ogłaszany był alarm na statku. Załoga błyskawicznie zajmowała miejsca przy działkach przeciwlotniczych i w pełnej gotowości bojowej oczekiwała ewentualnego ataku. Statek, pomimo że należał do Anglików ze względy na bezpieczeństwo płynął pod flagą neutralnej Portugalii. Niemcy go nie atakowali. Po kilku dniach już dobrze odżywieni wpłynęliśmy do naszego portu przeznaczenia.

Tutaj oczekiwali nas wyżsi oficerowie polskiej marynarki, którzy uprzedzeni drogą radiową o przerwaniu drogi przerzutu żołnierzy polskich z Francji do Gibraltaru, przybyli, aby od nas dowiedzieć się bliższych szczegółów. Pożegnawszy gościnną załogę angielskiego statku w towarzystwie oficerów naszej marynarki wojennej, pojechaliśmy do kwatery głównej wojsk brytyjskich w Gibraltarze. Po zdaniu szczegółowej relacji zostaliśmy umundurowani i zakwaterowani w wytwornym hotelu Winter Gardon.

Kiedy ochłonęliśmy nieco, wybraliśmy się na rozpoznanie terenu. Tak się złożyło, że w pewnym momencie znaleźliśmy się przed pałacem gubernatora. Stojący tam wartownik, kiedy zauważył naszyte na naramiennikach naszych służbowych koszul dystynkcje aspirantów, oddał nam honory wojskowe z największym namaszczeniem. Przyjęliśmy je z powagą, ale równocześnie zdaliśmy sobie sprawę, jak fortuna szybko kołem się toczy. Przecież jeszcze nie tak dawno kilkanaście dni temu byliśmy skazaną na zagładę siłą roboczą dla znienawidzonego wroga, a dzisiaj sojuszników gotowych nadstawić pleców za naszą i ich wolność.

Trzy tygodnie mieszkaliśmy w Gibraltarze. Przeżyliśmy tam kilka nalotów lotnictwa niemieckiego, zresztą niegroźnych. Odpoczęliśmy, odżywiliśmy się i stęskniliśmy się za dalszą podróżą. Niebawem załadowani na statek z 2-ma tysiącami żołnierzy angielskich udających się na urlop do Wielkiej Brytanii, odpłynęliśmy w konwoju kierując się przez Atlantyk, do Szkocji.

Po 11 dniach podróży urozmaiconej atakami łodzi podwodnych, odbieranych przez kontrtorpedowce dopłynęliśmy do Glasgow. Przeładowani do pociągu odbyliśmy dalszą podróż do Londynu. W Londynie przeszliśmy 3-tygodnie trwające badania prowadzone przez Intelligence Service. Badania były wnikliwe i bardzo szczegółowe.

Zweryfikowani, zostaliśmy skierowani do polskich jednostek wojskowych w Szkocji. Tutaj przeszliśmy prawie 2-letnie gruntowne przeszkolenie wojskowe i wreszcie w roku 1944 znaleźliśmy się ponownie we Francji. Braliśmy tam udział w inwazji w ramach 1-szej Dywizji Pancernej dowodzonej przez gen. Stanisława Maczka. Znów Walczyliśmy z Niemcami. Tymczasem Czesiek, który został w obozie pracy w Avignonie, przeżywał ciężkie chwile. W kilka tygodni po moim wyjeździe został schwytany przez Niemców. Spłatał im jednak psikusa i z pociągu wiozącego go do Niemiec udało mu się zbiec. W dwa miesiące później wykorzystując wznowione połączenie z Gibraltarem, dotarł znaną mi drogą do polskich jednostek wojskowych w Szkocji. Nasze spotkanie było niezwykle radosne. Przez pewien krótki okres byliśmy w tej samej jednostce wojskowej – w Batalionie Podhalańskim. Z czasem ja otrzymałem przydział do saperów. Na wojnie spotykaliśmy się często, jako że saperzy współdziałali z piechotą prawie w każdej akcji zaczepnej. Czesiek był cenionym oficerem. Wsławił się wyjątkową walecznością, za która został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari.

Również i Heniek Mosurski zdołał uciec Niemcom. Podobno przez pewien czas przebywał na terenie Wielkiej Brytanii. Nie miałem jednak szczęścia go nigdzie spotkać. Mam nadzieję, że żal jaki niewątpliwie żywił kiedyśmy z Cześkiem uciekli nie uprzedzając go o tym już minął. Przepraszam Cię Heniek, w swoim i Cześka imieniu.

Poznań, 30 czerwca 1973 r.

Zygmunt Maciejewski