Moje dni wczorajsze

W jakich to było okolicznościach, to wiedzą tylko moi rodzice, ale zarejestrowali tę datę jako 9-ty października 1921-ego roku. Wtedy to urodziłem się w maleńkiej wiosce Dźwinogród, w pobliżu miasta Lvov, obecnie Lviv, Lwów do roku 1939 i Lemberg do 1918, podczas Austro-Węgierskiej okupacji, siegającej roku 1773, daty rozbioru Polski. Nie ma nic wyróżniającego w fakcie narodzin, chyba że twoi rodzice są znani, mają jakąś pozycję w jakiejkolwiek społeczności. Jesteś po prostu potomkiem rodzaju ludzkiego, który, jak wszystkie inne gatunki zwierząt na Ziemi, rozmnaża się.

Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z Dźwinogrodu. Pamiętam, jak świnia goniła mnie po kamiennych stopniach prowadzących do mego domu. Byłem przerażony, ale moja najstarsza siostra Janina, cieszyła się każdą chwilą tego widowiska, mimo iż świnia nie mogła mnie dopaść. Nasz dom był jednocześnie posterunkiem policji. Były tam konie należące do posterunku. Jako mały chłopiec wspiąłem się kiedyś na jednego z nich, a wtedy zwierzę zaczęło galopować i wpadło w szał. Moja matka Anna zaczęła krzyczeć, kiedy koń skierował się do stajni, która miała bardzo niskie drzwi. Nagle koń zatrzymał się, ku wielkiej uldze matki. Kiedyś matka opowiadała mi jak zwykłem ganiać małe kurczaczki, łapać je i przytulać. Nie zdając sobie sprawy z siły moich rąk, czasem dusiłem niechcący biedne stworzonka, ku przerażeniu sąsiadów. Biedna matka musiała przepraszać i płacić odszkodowanie za moje dziwne acz niewinne nawyki. Niektóre epizody z mojego życia nie były takie zabawne, jak próba dosięgnięcia czajnika pełnego wrzącej wody, która wylała się na moją klatkę piersiową i oparzyła mnie tak, że przez jakiś czas walczyłem o życie. Matka powiedziała mi później, że zabrano mnie wtedy do kościoła i modlono się za mnie, była to ostatnia nadzieja dla moich rodziców. Z czasem wyzdrowiałem, ale gdy znów naszła mnie ochota by broić, matka przypominała mi o swojej rozpaczy i strachu, o czasie, gdy pielęgnowała mnie ze łzami w oczach, modląc się o moje wyzdrowienie. Gdy medycyna była już bezsilna, smarowała mi piersi gęsim tłuszczem.
Największy być może poeta polski, Adam Mickiewicz, tak opisał w swym arcydziele “Pan Tadeusz” scenę ozdrowienia: “… Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu Iść za wrócone życie podziękować Bogu.”
Posterunek policji we wsi Dźwinogród był umiejscowiony pośrodku osady. Dorastałem otoczony naturą, konie i dorożki były głównymi środkami transportu; gęste lasy pełne były saren, lisów a nawet wilków; obfitowały w orzechy, czarne jagody i grzyby. We wsi drogami chadzali nie tylko ludzie, ale także kaczki, kury, gęsi, indyki; wędrowały wolno, stanowiły część społeczności. Lecz gdy zbliżał się czas karmienia czy odpoczynku, bezbłędnie trafiały na swoje podwórza. Wróble mieszkały w wiosce okrągły rok, przybycie bocianów i jaskółek zwiastowało nadejście wiosny. Psy trzymane były zawsze w swoich budach, koty chodziły swoimi ścieżkami. Latem, ćwierkające ptaki i klekoczące bociany urządzały prawdziwe koncerty.
Większość domów było krytych słomą, pod okapami dachów pełno było jaskółczych gniazd. Bociany zasiadały godnie w swych gniazdach na szczytach dachów i pożywiały się tam swoim ulubionym daniem, żabami. Nikt nigdy nie kwestionował ich prawa do mieszkania w pobliżu siedzib ludzkich. W wiosce znajdował się też mały, drewniany kościółek oraz szkoła. Mieszkańcy wioski zajmowali się głównie uprawą swych poletek i opieką nad zwierzętami; zdobywali pożywienie dla siebie i swych rodzin a jej nadmiar sprzedawali na pobliskim targu.

Czasem, spokój ptactwa w wiosce zakłócało pojawienie się wielkich gołębiarzy. Zagrażały one szczególnie gołębiom, przypuszczały na nie atak jak słynne niemieckie myśliwce “Stuka”. Często uchodziły ze zdobyczą. Zdarzało się też, że olbrzymie gołębiarze porywały nawet jagniątka.

Zimą cały krajobraz był pokryty śniegiem. Nocą można było usłyszeć wilki wyjące w oddali, bojące się zbliżyć do siedzib ludzkich, oświetlonych lampami naftowymi. Dla mojego ojca, pilnowanie porządku publicznego oznaczało ciągłe przemieszczanie się. Moi rodzice, trzech braci i dwie siostry przemierzali głównie tereny wschodniej części Polski. Mieszkaliśmy we Lwowie, Sokalu, Łańcucie, Żółkwi (od 1945 stanowiącego część Ukrainy). Nasz ojciec Jan wolno pokonywał kolejne szczeble kariery zawodowej. W latach 1914-18, gdy Polska okupowana była przez Austriaków, służył w Żandarmerii Wojskowej Armii austriackiej. Austriacka część Polski, okupowana przez niemal 127 lat, była nazywana Galicją (w odróżnieniu od regionu Galicia w Hiszpanii). Premier Lloyd George, na przykład, nie był świadomy istnienia dwóch Galicji. Podróżując po Europie Wschodniej, można było napotkać różne społeczności etniczne, między innymi Żydów czy mieszkańców Rutenii. Rutenianie, zwani później Ukraińcami, byli Greko-Katolikami. Naród ukraiński powstał razem z Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką po 1917 roku, po Rewolucji Bolszewickiej w Rosji. Rutenianie zamieszkiwali głównie Repulikę Polski przywróconą przez Traktat Wersalski w 1918/9 roku. We wschodnich rejonach Polski stanowili większość populacji we wsiach, podczas gdy Polacy mieszkali głównie w miastach i miasteczkach, stanowiących bastiony polskiej kultury. W Polsce mieszkało też najwięcej Żydów w porównaniu z innych krajami europejskimi, około3,75 miliona. Zamieszkiwali głównie w miastach i miasteczkach. Podróżując przez małe miasteczka wschodniej Polski łatwo można było zauważyć, że na wszystkich targowiskach prym wiedli Żydzi. Byli biedni i przykro było patrzeć na nich, gdy w surowe zimy stali przy swoich stoiskach i sprzedawali na przykład guziki. W miastach Żydzi cieszyli się przewagą finansową i wzbudzali zazdrość i antysemityzm. Byli tam także Białorusini i Litwini. Taka mieszanka etniczna stwarzała poważne problemy dla II Republiki Polski, która, powstawszy w 1918 roku, przetrwała tylko do 1939. Zainspirowany przez Sowietów, stopniowo rozrastał się potężny ruch nacjonalistyczny Ukrainy. Polacy zareagowali tak zwanymi pacyfikacjami, mając nadzieję, że stłumią ów ruch, ale nie byli w stanie go powstrzymać. Strony walczyły ze sobą brutalnie. Po drugiej wojnie światowej, Polska, znalazłszy się pod dominacją Związku Radzieckiego, musiała dążyć do pojednania.

Jako mały chłopiec, byłem na wielu pogrzebach policjantów zabitych przez ukraińskich nacjonalistów. Nie rozumiałem tego. Słyszałem też opowieści o pacyfikacjach organizowanych przez Polaków. Mój ojciec na szczęście unikał zasadzek na swoje życie.
Skończywszy szkołę podstawową ( od 7 do 11 roku życia) i zdaniu egzaminów wstępnych do gimnazjum (szkoła gramatyczna), zostałem wysłany do szkoły z internatem prowadzonej przez księży rzymsko-katolickich. Parę razy dostałem chłostę za złe zachowanie (po rękach i w pupę), na przykład za wypuszczenie chrabąszczy majowych podczas lekcji. Dyscyplina i rygor były wymagane a kary były surowe. Było mi ciężko skupić się na lekcjach, głowę miałem pełną pomysłów na nowe psoty. Często namawiałem chłopków do płatania żartów i kolegowałem się ze szkolnymi urwisami. Często też odwiedzałem gabinet dyrektora za patrzenie na nogi koleżanek zamiast na nuty, jak przystało członkowi chóru. Litania moich wykroczeń to: uciekanie z zajęć by grać w piłkę nożną w klubie juniorów (nie wolno było należeć do żadnych klubów poza szkołą), zorganizowanie klubu miłośników katapulty i wypróbowywanie ich działania na płotach sąsiadów i wreszcie trenowanie boksu na szkielecie w sali od biologii w czasie nieobecności nauczyciela. Za to wszystko wyrzucono mnie w końcu ze szkoły. Tata spuścił mi porządne lanie a potem użył swoich wpływów by z powrotem umieścić mnie w szkole. Rodzice moi oraz kolegów musieli zapłacić za szkody poczynione szkieletowi.

Za złe zachowanie musiałem godzinami klęczeć gołymi kolanami na suchym grochu przez dużym krucyfiksem. Bałem się wizyt ojca gdyż zawsze wynajdywał coś, co mu się we mnie nie podobało: czy to moje słownictwo, czy ubiór czy wreszcie świadectwo szkolne. Ale zdołałem poczynić pewne postępy w mojej edukacji i byłem z nich dumny, mimo iż nie dostałem nigdy wyróżnienia za moją naukę. Wszedłem się również w szeregi harcerstwa. Nie trwało to długo i zostałem wyrzucony, kiedy przyłapano mnie na paleniu papierosa. W ramach szkolenia wojskowego musiałem wstąpić do szkolnej Kompanii Kadetów. Bardzo mi się to spodobało. Po mustrze dostaliśmy długie, stare, francuskie strzelby. Byłem dosyć mały jak na swój wiek i na paradach ustawiano mnie z tyłu a szkolne koleżanki śmiały się ze mnie. Ćwiczyliśmy z lokalnych oddziałem kawalerii. Kiedyś dali nam po 50 sztuk ślepych naboi i zakazali strzelać w kierunku szarżujących koni z dystansu krótszego niż 50 metrów. Szarża kawalerii była imponująca; wyciągnięte lance i miecze, okrzyki, kiedy galopowali w naszym kierunku. Nie leżeliśmy w okopach, ale na ziemi, strzelając i pilnując owych 50 metrów dystansu, a jednak niektórzy z nas zranili kilka koni. To było przerażające doświadczenie. Nikt nie został ranny i konie przeskoczyły ponad nami, ale później zostaliśmy surowo ukarani przez wściekłego kapitana. Zabrano nam amunicję a następnego dnia nie dostaliśmy jedzenia.
Do mojego gimnazjum chodziły też dzieci żydowskie i pochodzące z Rutenii. Dochodziliśmy do porozumienia dosyć dobrze, ale Polacy czuli się i tak najbardziej bezpiecznie. Wydaje mi się, że tak dzieje się w każdym kraju, że rdzenni mieszkańcy czują się najbardziej bezpieczni, bo są na swojej ziemi. Moja przyjaźń z Żydówką Louise Shapiro i dwoma Żydami Shapiro i Segelem była dla mnie czymś naturalnym. Ci dwaj chłopcy byli socjalistami, już prawie komunistami. W tym czasie takie ideologie nie były akceptowane. Mój ojciec zabronił mi odwiedzania klubów dla socjalistów w miasteczku.
Żydzi zawsze byli najlepsi z matematyki, fizyki i chemii. Był taki dość niecodzienny zwyczaj w naszym gimnazjum, że raz do roku, 11 listopada, w dniu Niepodległości Narodowej, Żydzi przychodzili na mszę do kościoła rzymsko-katolickiego a w ramach rewizyty wszyscy uczniowie gimnazjum szli na mszę do lokalnej synagogi (miasto Żółkiew). Żydzi podczas mszy mieli na głowach szkolne czapki.

W roku 1934 mój ojciec został przeniesiony do małego miasteczka między Krakowem i Lwowem. Miasteczko nazywało się Łańcut., było bardzo malownicze a główna ulica była imponująca. Wkrótce wprowadziliśmy się w dużego mieszkania a ja kontynuowałem swoją edukację. Nad miastem górował wspaniały pałac hrabi Potockiego, który rezydował w nim wraz z rodziną.
Pałac został wybudowany w XVII wieku dla księcia Stanisława Lubomirskiego, później został zakupiony przez Potockich. W czasie reformacji był on jednym z centrów protestantyzmu, trwało to 7 lat. Dwie wspaniałe wieże, ozdobne drzwi wejściowe, dziedziniec, przestronne ogrody i trawniki, park w stylu angielskim, szklarnie, menażeria, szkółka jeździecka, stajnie i liczne stare powozy, wszystko to składało się na wyjątkowy klimat tego miejsca. Potoccy posiadali także rozległe pola wraz z licznymi farmami a na obrzeżach miasta browarnie i gorzelnie produkowały likiery. Było to wyróżnieniem dla mojego ojca, że jako sierżant policji miał pod swoją opieką rodzinę Potockich i ich pałac.
Zauważyłem, że matka ubierała się teraz bardziej elegancko a my byliśmy stale napominani by zachowywać się nienagannie, zwłaszcza w niedziele, kiedy wraz z ojcem, ubranym w strój służbowy, matką w kapeluszu z falbanami, moimi siostrami Janiną i Anną oraz braćmi Stasiem i Bolkiem spacerowaliśmy główną ulicą miasteczka. Od czasu do czasu ojciec salutował jakimś ważnym osobistościom, a gdy nikt nie patrzył, w uśmiechem prztykał mnie lub Stasia w ucho, była to kara za niepoprawne zachowanie.
Mieliśmy też przyrodniego brata Tadeusza, który rzadko kiedy mieszkał z nami. Zawsze przebywał w szkole z internatem, potem w College nauczycielskim a w końcu wyjechał w pogoni za karierą. Było bowiem tak, że gdy moi rodzice się poznali, mama była wdową po organiście, który zginął podczas Pierwszej Wojny Światowej, walcząc za ojczyznę. Ojciec często docinał matce w dość okrutny sposób, był bowiem zazdrosny o Tadeusza, którego matka zawsze kochała i broniła. A przecież Tadeusz miał tylko matkę. My zawsze traktowaliśmy go jak brata i było nam przykro, że rodzice kłócili się z jego powodu.
Z wyjątkiem Bolka, który był zbyt mały, wszyscy uczęszczaliśmy do różnych szkół a życie rodzinne przebiegało normalnie.

Kiedy mieszkaliśmy w Łańcucie, pewnego dnia, gdy hrabia Potocki i jego rodzina byli na wakacjach, ojciec zabrał mnie na spacer wokół pałacu. Oprowadził mnie po pokojach mieszkalnych i otaczających pałac budynkach. Byłem oczarowany i zafascynowany, ale nie mogłem uwierzyć i wyobrazić sobie jak ludzie mogą żyć w takim luksusie. Ojciec znał kilku służących, którzy chcieli pokazać mi nawet sypialnie, ale wszystko to wykraczało poza moją wyobraźnię. Wypchane głowy zwierząt z Afryki, meble, powozy, złoto, srebro, obrazy, wszystko to sprawiło, że kręciło mi się w głowie i spacerowałem po pałacu z szeroko otwartą buzią.
Z pałacu poszliśmy do gorzelni, gdzie ojciec wypił kilka drinków a ja dostałem talerz z chlebem i serem. Potoccy zdominowali Łańcut. Każdej niedzieli o poranku, można było podziwiać wdzięczny orszak rodziny Potockich, którzy we wspaniałym powozie, ciągnionym przez sześć białych koni udawali się do kościoła. Towarzyszyła im eskorta oraz herold, ogłaszający trąbką ich przybycie.
Trębacz swą grą ostrzegał inne bryczki o nadjeżdżającym powozie Potockich. Często ludzie idący chodnikami zatrzymywali się i kłaniali w stronę przejeżdżającego pojazdu. W kościele ksiądz i reszta wiernych oczekiwała ich przybycia. Potoccy mieli swoją prywatną kaplicę z widokiem na ołtarz. Msza zaczynała się dopiero wtedy, gdy Potoccy zajęli swe miejsca. Droga powrotna z kościoła do pałacu przebiegała w podobny sposób. Chór szkolny (byłem jego członkiem, ale nie szło mi najlepiej, gdyż rzadko koncentrowałem się na nutach) śpiewał często do mszy.

W Łańcucie mieszkaliśmy w mieszkaniu na parterze. Z tył€ był wielki ogród. Nasza matka była przez nas bardzo kochana i pracowała ciężko dla naszego dobra. Małżeństwo moich rodziców nie było szczęśliwe, gdyż ojciec był z natury kłótliwy i agresywny i często mama płakała przez niego. Obejmowała wtedy mocno wszystkie swoje dzieci, jak kwoka chroniąca swoje pisklęta. Życie biegło swym torem. Przypomina mi się pewien epizod, kiedy moja ukochana matka dała mi chleb z masłem i dżemem do herbaty. W złości zrzuciłem chleb ze stołu. Matka powiedziała wtedy” synu, pewnego dnia być może będziesz błagał o kromkę chleba, Bóg może cię ukarać za to co teraz zrobiłeś”. Jej słowa były prorocze. W 1940 razem z dwoma braćmi i siostrą zostałem deportowany do ZSRR i często żebrałem o chleb by uniknąć śmierci głodowej.
Pobyt w gimnazjum pozwolił mi na przebywanie wśród ludzi o wyższej pozycji społecznej. W Łańcucie stacjonował Dziesiąty Konny Regiment Strzelców. Jego historia zaczęła się w roku 1918, kiedy we Włoszech, w Lamandria di Chaivasso, powstał pierwszy szwadron kawalerii. W ciągu następnych lat kilka szwadronów otrzymało status regimentów kawalerii. Tamtego roku regimenty rozpoczęły podróż do Polski przez Francję i Niemcy. W kwietniu 1919 przybyły do Polski jako część sławnej Armii generała Hallera. Dziesiąty Konny Regiment Strzelców brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w latach 1919-1920 i Polacy pokonali wtedy bolszewików.
Bitwa ta została nazwana “cudem nad Wisłą”. Dziesiąty Regiment odniósł poważne straty i został odznaczony czterema Krzyżami Virtuti Militari i dwudziestoma trzema Krzyżami Walecznych. W roku 1921 Dziesiąty Konny Regiment Strzelców został przeniesiony do Łańcuta i stacjonował tam w czasie pokoju. W 1923 mieszkańcy Łańcuta sprezentowali regimentowi sztandar. W 1937 regiment został zmotoryzowany i walczył przeciwko Niemcom w 1940 we Francji. W latach 1944-45 został wcielony do Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej. Dziesiąty Regiment walczył zarówno na plażach Normandii we Francji jak i w Wilhelmshaven w Niemczech.

Mój szkolny przyjaciel był synem kapitana. Przyjaźniliśmy się bardzo i często bywałem u niego w domu. Dostawałem też czasem zaproszenia na różne imprezy okolicznościowe organizowane przez regiment. Jeżdżenie na nartach zimą było wtedy bardzo popularne i któregoś razu poprosiłem moich rodziców o nową parę nart. Ponieważ jednak miałem kiepskie stopnie z matematyki, ojciec powiedział, że za karę nie kupi mi ich. Ze łzami w oczach zwróciłem się więc do mamy. Ona kupiła mi narty, które później trzymałem w domu przyjaciela.

Pewnej niedzieli przyjaciel zaprosił mnie na zawody narciarskie organizowane przez oficerski klub regimentu. Żony oficerów również były zaproszone, a także kilku chłopców z naszej szkoły. Całe to zgromadzenie narciarzy i koni wyglądało imponująco. Konie miały specjalne uprzęże z trzema linami dla trzech narciarzy. Ja znalazłem sobie miejsce między dwoma pięknymi i czarującymi paniami. One zdawały się mieć doświadczenie, ja natomiast byłem bardzo nieśmiały. Jedna z dam prowadziła konia i powoli zaczęliśmy się poruszać. Wydawaliśmy koniu polecenia po polsku; wio, znaczy “idź”. Koń zaczął galopować. To było niesamowity widok: konie w galopie a za nimi ludzie na nartach, z szaleńczą prędkością jadący przez pola pokryte białym, puszystym śniegiem. Uśmiechaliśmy się do siebie, trzymając kurczowo za lejce.
Po chwili, być może z podekscytowania, poczułem, że natychmiast muszę do toalety. Nie mogłem zatrzymać kawalkady ani powstrzymać się. Okropność! Wszystko poszło w moje spodnie, w iście galopującym stylu. Później mogłem wyczuć lodowe grudki w moich rajtuzach.

Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się, przeprosiłem moje towarzyszki i, mimo ich serdecznych zaproszeń na grill, uciekłem do domu. W pewnością zastanawiały się co mi się stało. Proces czyszczenia zajął mi trochę czasu. Mój brat Staś wypytywał mnie co się stało i czemu spędzam tyle czasu w toalecie. Kiedy poprosiłem go o przyniesienie innej pary spodni, odkrył mój wstydliwy sekret. Nie zdobył się nawet na odrobinę współczucia, przeciwnie, odtąd przy każdej okazji groził wydaniem mojej tajemnicy moim szkolnym kolegom.

W roku 1935 ojciec został przeniesiony do małego miasta Żółkiew (dzisiaj zachodnia Ukraina). Był to bastion polskiej kultury stworzony przez polskiego hetmana Stanisława Żółkiewskiego (1550-1620). Miasto otrzymało po nim swoją nazwę. Hetman był lojalny wobec króla, walczył ze Szwedami, Tatarami, Turkami i Rosjanami. Przez pewien czas okupował nawet Moskwę, później został zabity przez Turków. Jego pamięci postawiony został imponujący pałac, gdzie mieściło się moje gimnazjum i liceum oraz sąd i sala posiedzeń rady miasta. Żydzi i Ukraińcy stanowili silne mniejszości narodowe w mieście. Mój ojciec był zwierzchnikiem posterunku policji, a my, w wyjątkiem Tadeusza, mieszkaliśmy w czymś na wzór willi. Matka podupadała na zdrowiu. Dzieci chodziły do szkół. Kłótnie między rodzicami nie ustawały. Pobyt w gimnazjum przyniósł mi wielkie możliwości. Szkoła przesiąkała atmosferą starego zamczyska.
Ozdobna brama prowadziła na dziedziniec. Często stawałem w bramie, by spojrzeć na moją piękną Danutę, dziewczynę rok młodszą ode mnie, którą podziwiała chyba z połowa chłopaków w szkole. Stąd szanse zaprzyjaźnienia się z nią w moim przypadku malały do zera. Na czubku mojej czapki szkolnej miałem wygrawerowany malutki napis:
D + M = SERCE. Kiedy później mówiłem swoim dorosłym już dzieciom
że etyka, maniery, moralność uległy w ich czasach liberalizacji, wspominałem po cichu jak cierpliwie wyczekiwałem przy owej bramie na najmniejszy choć uśmiech Danuty. W końcu otrzymałem takowy, subtelny i ledwo zauważalny, ale satysfakcja trwała przez wiele tygodni. Moje dzieci nie zrozumiały tego.

Stopniowo moje zachowanie zaczęło się zmieniać, stawałem się bardziej posłuszny. A jednak pamiętam dobrze jeden epizod z tamtego okresu. Zorganizowano szkolny konkurs narciarski a ja zapoznałem się dokładnie z trasą wyścigu, która biegła przez piękne pasmo górskie Haraj. Troje z nas zdecydowało się skrócić sobie drogę i ominąć kilka punktów kontrolnych. Przybyliśmy na metę długo przed innymi zawodnikami, ku wielkiemu zadowoleniu nauczycieli, rodziców i szkolnych kolegów. Ojciec był bardzo dumny z mojego osiągnięcia. Lecz gdy wrócili wszyscy jurorzy, nasze oszustwo ujrzało światło dzienne. Zostaliśmy zdyskwalifikowani i ogłoszeni oszustami. Dostałem karę od dyrektora szkoły i tęgie lanie od ojca.
Nasze życie rodzinne zaczęło się rozpadać. Relacje między rodzicami miały zły wpływ na nas – dzieci. Stopniowo, nasza matka zaczęła zachowywać się dziwnie; wycofywała się, zamykała w sobie, nie dążyła nawet do kontaktów z własną rodziną. W ogóle nie mówiła, a kiedy ktoś ją o coś zapytał, patrzyła się na niego żałośnie i nie odpowiadała. Tuliliśmy ją i często płakaliśmy, a ona wtedy przytulała nas mocno i znów zamykała się w sobie. Staraliśmy się znaleźć przyczynę jej problemu. Moja siostra Janina powiedziała, że to może melancholia i problemy związane z jej organami rozrodczymi. Niektórzy z nas jednak myśleli, że za zły stan psychiczny matki odpowiada ojciec: kłótnie o Taduesza, alkohol i inne kobiety.

W końcu ojciec zabrał matkę do szpitala ŁYCZAKOWSKI we Lwowie (30km). Odwiedziliśmy ją tam tylko raz. Po kolei wchodziliśmy na oddział, ale ona w ogóle nie miała kontaktu z rzeczywistością. Ja wszedłem ostatni. Pogłaskała mnie po głowie a ja zacząłem płakać. Ucałowałem ją i wyszedłem. Kiedy wychodziliśmy, Janina wyszeptała mi do ucha” słyszałam że jakieś kobiety rozmawiały że nasza matka umarła”.
Później ojciec potwierdził tę wiadomość, byłem zrozpaczony.
Przed pogrzebem ciało matki spoczywało w szpitalnej kaplicy. Wszyscy weszliśmy by ją zobaczyć. Moje dwie siostry z krzykiem rzuciły się ku niej, zaczęły ją tulić i całować. Ojciec, Tadeusz, Staś, Bolek i ja ucałowaliśmy matkę.
W końcu wyproszono nas z kaplicy i zamknięto trumnę. Wyniesiono trumnę i ułożono na karawanie. Po raz pierwszy widziałem karawan i dwa czarne konie z pióropuszami na łbach. Za karawanem szedł kondukt pogrzebowy; ojciec, my, ciotki i wujowie ze wsi Stare Sioło (miejsce urodzin matki) oraz inni krewni. Powoli szliśmy alejkami dużego cmentarza Łyczakowski. Ojciec niósł na rękach Bolka, który całą drogę płatał i błagał ojca by nie pozwolił mamie umrzeć i zostać pochowaną (miał wtedy trzy lata). Ksiądz czekał na nas przy grobie. Płacz Bolka był nie do zniesienia, odciągnąłem go od grobu, przytuliłem i starałem się pocieszyć go, obiecywałem, że mamusia będzie żyła w innym świecie.
Nigdy nie zapomniałem tego dnia, zawsze będę nosił go w pamięci. Kochałem matkę całym sercem i czułem, że zawsze mnie faworyzowała. Miała dopiero 46 lat i zostawiła po sobie szóstkę dzieci.

Wycieńczeni, poszliśmy do małej restauracyjki i w milczeniu zjedliśmy skromny posiłek. Rytmiczny stukot kół pociągu o szyny był jedynym dźwiękiem towarzyszącym nam w drodze do Żółkwi.

Z czasem wszyscy, oprócz Bolka, wróciliśmy do szkoły a Janina i Anna przejęły obowiązki domowe. Musiało być ciężko także naszemu ojcu, który po roku od pogrzebu zaczął szukać nowej towarzyszki życia. Po paru latach zaprosił na wieczerzę wigilijną pewną młodą, atrakcyjną panią. W Polsce wigilia to wyjątkowe święto, rodzinne, religijne i tego dnia nieobecność matki zaznaczała się tym boleśniej. Młoda dama usiadła przy stole na miejscu matki. Było to dla mnie nie do zniesienia, zerwałem się od stołu krzycząc” nigdy nie będziesz moją matką, nigdy, nigdy, nigdy”. Na dworze znalazłem cegłę, wybiłem nią okno i zniknąłem w mroku, kierując się do domu mego przyjaciela. Z pewnością zepsułem święta mojej rodzinie. Później było mi trochę wstyd, ale nadal uważam, że ojciec wybrał niefortunny moment by przedstawić nam ową panią.

Wiele lat później okazało się, że młoda dama o imieniu Helena Makaruk była Ukrainką i należała do potężnej organizacji walczącej o niepodległość Ukrainy. W okresie międzywojennym organizacja ta była w Polsce nielegalna i Helena została aresztowana przez policję i to właśnie ojciec prowadził przesłuchanie. Zakochał się w niej i wypuścił ją uznawszy za niewinną. Mimo iż ojciec nigdy więcej nie zaprosił jej do naszego domu, nadal się spotykali a moje dwie siostry często ją odwiedzały. Kiedy zniknąłem z domu, ojciec szybko mnie odnalazł, ale nie okrzyczał mnie za to, co zrobiłem. Ja też nie czułem z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Życie toczyło się swoim torem, a przychodząca codziennie gospodyni pomagała nam w obowiązkach domowych. Ojciec poinformował nas, że zbliża się kolejna przeprowadzka. Tym razem do Rzeszowa, gdzie ojciec dostał nominację na zastępcę szefa policji. Oznaczało to niestety podzielenie rodziny. Janina i Anna zostały wysłane do Krakowa, by tam uczyć się w szkole pielęgniarskiej. Tadeusz dostał przyjęty jako nauczyciel w szkole podstawowej, Staś pojechał do Starego Sioła, by tam dalej chodzić do szkoły. Ja zostałem w Żółkwi, by dalej uczyć się w gimnazjum i liceum. Miałe mieszkać w internacie. Dla mnie nie była przewidziana przeprowadzka z miasta. Szkołę z internatem prowadził prof. Rogowski i nie była daleko od mojego domu. Likwidacja naszego domu wiązała się z rozpadem mojej rodziny.
Wszyscy rozjechali się po Polsce i dopiero po Drugiej Wojnie Światowej niektórym z nas dane było się spotkać. Mój internat wyglądał jak hostel, warunki były skromne i surowe. Mój tata z Heleną i Bolkiem wyjechali do Rzeszowa i razem z matką Heleny osiedlili się w przyjemnym mieszkanku. Nie spieszyli się z małżeństwem, ale prowadzili bogate życie towarzyskie. Przedstawiali się jako małżeństwo z jednym dzieckiem. Pozycja mojego ojca sprzyjała podobnym kłamstewkom.

Moja edukacja postępowała naprzód, ale w internacie warunki były naprawdę prymitywne. Były tam wielkie sypialnie z łóżkami, które wyglądały zupełnie jak żołnierskie baraki. Wstawaliśmy i kładliśmy się spać o określonych godzinach. Kiedy spaliśmy, ręce musiały spoczywać na kołdrze, aby nie było podejrzeń, że bawimy się swoimi genitaliami. Nie było ciepłej wody, tylko zimne prysznice, co było okropne zwłaszcza w zimie, kiedy temperatura na dworze dochodziła do -25 stopni Celsjusza. Na śniadanie był chleb z kawą, czasem była herbata a potem szliśmy do szkoły śpiewając pieśni patriotyczne. Na obiad była zupa i mięso lub ryba z warzywami. Na kolacje chleb, ser albo drzem i kubek herbaty. Po powrocie ze szkoły mieliśmy czas na naukę i odrabianie prac domowych. Ciągle byłem głodny. Wkrótce prof. Rogowski zauważył, że nikt mnie nie odwiedza w weekendy. Ojciec odwiedzał mnie 2 razy w roku by zapłacić za czesne i nakrzyczeć na mnie za złe wyniki w nauce i brudny mundurek. Ja bałem się wizyt ojca, podczas gdy inni koledzy czekali na swoich rodziców z niecierpliwością, gdyż dostawali od nich zawsze słodycze i mnóstwo miłości. Zawsze w dniu wizyt chowałem się gdzieś w kącie i płakałem. Starsi koledzy zawsze wysyłali nas na zakupy, musieliśmy czyścić ich mundurki i pomagać im w zakładaniu spodni. Ja też tak potem robiłem.
Rogowskiemu było mnie żal. Znalazł dla mnie miejsce w chórze szkolnym a moją pracą było rozdawanie i zbieranie śpiewników. Z czasem zauważyłem, że jego też nikt nie odwiedzał. Zaangażował mnie też bym służył do mszy odprawianej przez niego w kaplicy szpitalnej. Po każdej mszy zakonnice zapraszały mnie na przepyszne śniadanie. Zawsze z niecierpliwością oczekiwałem na koniec mszy. Prof. Rogowski uczył także w gimnazjum i liceum łaciny, historii kościoła rzymsko-katolickiego, etyki i moralności. Był także kapelanem lokalnego oddziału kawalerii i czasem zabierał mnie na uroczystości wigilijne organizowane przez regiment. Siedzieliśmy przy stole a żołnierze tłoczyli się w kolejce po takie specjały jak solony śledź, ziemniaki i warzywa (Wigilia zawsze była bezmięsna). Później było ciasto i herbata.

Szkoła skończyła się w lecie 1939 a dalsza edukacja wydawała się raczej odległym dla mnie tematem. Zdecydowałem się spędzić wakacje w Starym Siole, gdzie mieszkała rodzina i krewni mojej matki. Zamieszkałem u wuja Mariana, cioci Maryli i dziadka Filipa. Wujek cały czas namawiał mię bym pojechał do Rzeszowa i powiedział, że zapłaci za mój bilet. W końcu zgodziłem się i pojechałem.

Przyjechałem tam późno w nocy, podszedłem do policjanta patrolującego ulice i spytałam o adres mojego ojca, szefa wydziału Jana Wartalskiego. Policjant powiedział, że o ile wie, Jan Wartalski ma tylko dziecko, ale obiecał, że zaprowadzi mnie do jego domu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zapukał w okno parterowego mieszkania. Drzwi otworzył ojciec i był trochę zszokowany, gdy mnie zobaczył. Policjant powiedział mu, że próbowałem się z nim skontaktować. Tata powiedział, że sam załatwi tę sprawę i odprawił policjanta.

Usłyszałem głos Heleny. Ojciec kazał mi poczekać, aż się ubierze i powiedział, że będę mógł u niego przenocować. Słyszałem, jak ojciec rozmawiał w środku z Heleną a po chwili zrosili mnie do środka. Helena przywitała mnie i pokazała mi łóżko. Zobaczyłem też łóżeczko, w którym spał mały Bolek. Pocałowałem go delikatnie a on powiedział przez sen
” mamusiu, mamusiu, ktoś mnie całuje”. Kiedy usłyszałem słowo “mamusia” krew się we mnie wzburzyła. Ona nie jest twoją mamusią, powiedziałem i poszedłem spać. Następnego dnia przy śniadaniu zastałem tatę, Helenę i jej matkę oraz Bolka. Czułem się trochę skrępowany a i tata szybko wyszedł do pracy, rad, że znalazł w tym wymówkę. Bolek nie rozpoznawał mnie. Kiedy zostałem z Heleną sam na sam w kuchni, spytała, czy moglibyśmy porozmawiać. Powiedziała mi, że z moim przyjazdem wiążą się pewne problemy.

Powiedziała mi, że nie jest żoną mego ojca, ale że wszyscy wokół tak właśnie sądzą. Powiedziała mi, że będą mnie teraz przedstawiać jako jej kuzyna, który przyjechał do nich na wakacje. Odrzuciłem jej prośbę. Może kierowała mną obsesyjna miłość do matki, żal wywołany jej przedwczesną śmiercią i osieroceniem szóstki dzieci. Rodzeństwo rozjechało się po całej Polsce, więzi rodzinne nie istniały. Być może wtedy, gdy miałem tylko 18 lat, zbyt emocjonalnie do tego podchodziłem. Musiało to być ciężkie dla ojca i Heleny, ale ja po prostu nie mogłem zaakceptować jej jako następczyni mojej matki. Wszędzie i kiedykolwiek miałem okazję, opowiadałem prawdę o mojej rodzinie.
Nie mieszkałem z ojcem, ale czasem zapraszał mnie on na obiad do restauracji i tam mogliśmy spokojnie i otwarcie porozmawiać. Mówiłem mu o tym, że zaniedbał swoje dzieci i zniszczył rodzinę. Słuchał mnie, choć bolały go moje słowa. Kiedy tylko widywałem Bolka, wpajałem mu, że Helena nie jest jego prawdziwą matką i że jego prawdziwa mama umarła. Bolek przypominał sobie niektóre momenty z pogrzebu matki.
To co opowiadałem o moje rodzinie dotarło do przyjaciół mojego ojca a także do jego przełożonych. Chcieli oni dowiedzieć się prawdy. Zostałem zaproszony, by odwiedzić ojca w kwaterze głównej policji. Jakiś policjant zaprowadził mnie do piwnicy, gdzie w celi siedział mój ojciec. Był poważny, ale ucieszył ię na mój widok. Policjant nie zamknął celi, znał ojca i traktował go przyjaźnie. Widziałem jednak, że duma ojca ucierpiała mocno przez tę sytuację. Siedział w areszcie przez kilka tygodni i w tym czasie mój stosunek do niego uległ zmianie.

Powiedział mi nawet, że kłócił się dużo z Heleną i że była ona bardzo przygnębiona. Kiedyś połknęła nawet jodynę i ojciec musiał zawieźć ją do szpitala. Później rozstali się. Było to w lipcu 1939 roku. Wszystko było to bardzo smutne, lecz choć starałem się później znaleźć w sobie choć trochę wstydu z powodu tego, co się stało, nie mogłem. Później ojciec zaczął mówić o kolejnej pani, która mogłaby być naszą matką. Kupił nawet ziemię i chciał na niej zbudować dom dla nas i sprowadzić wszystkie dzieci, by odbudować rodzinę. Wszystkie te plany pokrzyżowała jednak wojna.

Męka

Rok 1939 był dla rolników rokiem wyjątkowo dobrych zbiorów. Dla żołnierzy zaś, był rokiem wojny. Ostatnie plony zebrane i zwiezione do stodoły, wszystko dojrzało, ptaki zbierały się na łąkach gotując się do odjazdu.
Napięcie było wręcz wyczuwalne, ruchy armii wskazywały na jakieś przygotowania, strach i niepewność przemieszane były jak światło i ciemność. Niemcy planowali pierwszy atak na pierwszego września.

Najsłabszą stroną pokoju jest to, że nie trwa wiecznie. Tak jak wszechświat ze swymi deszczami meteorytów, huraganami i piorunami zagraża pokojowi, tak samo czyni to człowiek, gdyż nie umie pokoju utrzymać. Od śmiech do łez droga jest bardzo krótka. Bez tych zmian świat przestałby istnieć. Nie byłoby przejścia między radością i żalem. Jedno musi karmić drugie.

Miałem wtedy zaledwie 18 lat, dopiero co zapisałem się na studia, byłem pełen żywiołu i werwy. Byłem oszołomiony tym, co niosła ze sobą przyszłość. Napięcie w społeczeństwie można było porównać do balona napełnionego powietrzem. Pęknie czy nie? Hitler zaatakuje, czy nie?

Ostanie dni sierpnia spędziłem w Rzeszowie, gdzie odwiedziłem ojca. Wszędzie widać było mobilizację wojsk. W radio ciągle podawano informacje o manifestacjach i zebraniach patriotycznych.

Mówiono tylko o wojnie.

“Jesteśmy silni, zjednoczeni i gotowi” głosiło najpopularniejsze wówczas hasło. Takie hasła było potrzebne, były nie lada pocieszeniem w czasach strachu. Nie odważy się nas zaatakować, właśnie podpisaliśmy porozumienie o wzajemnej pomocy z Anglią i Francją. Ta myśl stale pojawiała się w społeczeństwie. Kopano także schrony w kształcie zygzaków.

Ranek pierwszego września był w Rzeszowie piękny i słoneczny. Gdy wraz z innymi pracownikami szedłem do pracy do zakładów Cegielskiego, gdzie ojciec załatwił mi pracę wakacyjną w charakterze księgowego, usłyszałem z daleka charakterystyczne buczenie samolotów. Ta super-nowoczesna fabryka produkowała 40 mm działka przeciwlotnicze Bofors, na szwedzkiej licencji. Produkowano także inny sprzęt wojskowy. Wszystko działo się w głębokiej tajemnicy. A jednak pamiętam niemiecką delegację, która zjawiła się w fabryce w celu procurement of the guns. Żaden Polak, nie pracujący w fabryce, nie miał do niej wstępu, natychmiast zostałby aresztowany i oskarżony o współpracę z Piątą Kolumną niemiecką. 80% działek Bofors było, jak sam widziałem, wysyłane do Londynu. Taki pistolet będzie jeszcze odgrywał dużą rolę w mojej karierze wojskowej.

Dźwięk nadlatujących samolotów wzmagał się. Z radością i satysfakcją przypatrywałem się im, niewiele o nich wiedząc. “To nasi”, ktoś krzyknął, “nasi!”. Samoloty zniżyły lot i nagle, ku naszemu przerażeniu, odezwały się karabiny maszynowe. Panika ogarnęła wszystkich, na jezdni leżały ciała zabitych i ranni. Ci, który uniknęli kul biegli, ja także, tak szybko jak nigdy w życiu. Uciekłem spod bramy zakładu do pobliskiego parku, gdzie wykopano schrony. Moja wojna zaczęła się na dobre. Pierwszy września wyrył się w mej pamięci. Wtedy, odezwały się syreny. Heinkele i Stuki odleciały.
Po pierwszym ataku eskadra Junkersów 88 nadleciała nad miasto zrzucając bomby.

Następnego ranka z przyjaciółmi poszedłem na dworzec kolejowy, cel ataku. Stacja przetrwała, ale tory i pobliskie budynki bardzo ucierpiały. Po raz pierwszy widziałem kratery po bombach i domy zrównane z ziemią. Obraz destrukcji.
Na stacji stał pociąg z Żydami przymusowo deportowanymi z Niemiec. Byli zdezorientowani, nie wiedzieli, dokąd jadą. Było jasne, że Niemcy chcieli się ich pozbyć ze swego kraju. Mieszkańcy Rzeszowa pomagali im, przynosili jedzenie i wodę. Mówili, że za ich pociągiem jadą następne, także pełne Żydów. Przeszło mi przez myśl pytanie, jak poradzimy sobie z takim napływem uchodźców.

Wszędzie pojawiły się ulotki z apelem prezydenta:” Deklaracja. Odwieczny wróg Polski przekroczył granice naszego kraju. To oświadczam przed Bogiem i historią.”
Niemcy parli naprzód na wszystkich frontach. Założenia Blitzkrigu sprawdzały się. Polacy odczuwali panikę, chaos i zwątpienie. Piechota, kawaleria i jedyna Pancerna Brygada Kawalerii walczyły z potęgą Niemiec. Luftwaffe opanowało niebo. Wkrótce razem ze Stasiem dołączyliśmy do plutonu policji i wraz z ojcem wyprawiliśmy się na wschód w dorożkach. W tym czasie nie wiedziałem za bardzo, gdzie jedziemy ani nie rozumiałem zaistniałej sytuacji. To co widziałem i przeżywałem było częścią mojego życia. Słyszałem, że kierujemy się do Lwowa, gdzie formowała się nasza obrona. Ledwo mogliśmy się poruszać na zatłoczonych drogach, pełnych każdego rodzaju pojazdów, od wózków do wszystkiego, co miało kółka. Ciągle atakowały nas Stuki. Terroryzowali nas swoimi atakami i strzelali, dopóki starczyło im amunicji. Zabici byli chowani na miejscu, ranni zostawiani pod opieką najbliższych. Ludzie w panicznym strachu parli na wschód, by tam szukać pomocy. Od czasu do czasu pojawiał się oddział kawalerii. Pytałem ich, gdzie są Niemcy.” Wszędzie”, padała odpowiedź „i strzelają ze wszystkich kierunków.”

Po kilku dniach podróży, dotarliśmy do małej wioski. Ojciec przebrał się po cywilnemu. Powód tego był taki, że przekraczaliśmy granicę z Ukrainą a ukraińscy nacjonaliści atakowali i mordowali szczególnie policjantów i członków armii. Było ciemno i słyszałem, jak ojciec negocjował z ukraińskim wieśniakiem warunki wynajmu powozu. Staś i ja wyładowaliśmy nasze bagaże i skrzynie z mundurem ojca. Wtedy wydarzyło się coś, co na zawsze pozostało w mej pamięci. Ojciec stał w ciemności i płakał, tak jak nigdy przedtem. Przytulił nas, objął i powiedział: “opiekuj się dziećmi, synu.” To były ostatnie słowa, które od niego usłyszałem. Kiedy znikaliśmy w ciemnościach, stał i machał za nami. Rozstaliśmy się na zawsze i nigdy nie dowiedzieliśmy się co się z nim działo. Dowiedzieliśmy się jedynie, że został zabity przez ukraińskich nacjonalistów. Byli oni namawiani do tego przez Niemców, którzy obiecywali im wolną Ukrainę w zamian za mordowanie Polaków. Pamiętam, że mówiły o tym ulotki rozrzucane po ulicach.

Nasz ukraiński kierowca rzadko się do nas odzywał. Raz powiedział tylko, że ma nas zawieźć do Starego Sioła, wioski rodzinnej mojej matki. Mimo iż nie miał nic wspólnego z rodziną mojej matki, jego uwagi były niemiłe i obraźliwe.

Świtało, gdy dojechaliśmy do Starego Sioła, miejsca, które niosło ze sobą tyle szczęśliwych wspomnień. Kiedy byłem uczniem, spędzałem tu prawie każde wakacje. Na drodze stali moi krewni; ciotki, wujkowie, bliscy i dalecy krewni. Dziadek Filip, wujek Marian, ciotka Marysia i siostra Anna a także najmłodszy brat Bolek, wszyscy tam byli i witali nas. Tata zaaranżował to wszystko, by trzymać nas z dala od wojny.
Mieszkaliśmy w trochę zatłoczonych warunkach, ale dobrze było nam razem.

Następnego dnia rano, grupa polskich oficerów zapukała do naszych drzwi. Byli zmęczeni i wystraszeni. Wycofali się ze Lwowa i prosili mojego dziadka o jakieś zaopatrzenie na drogę do Rumunii. Dziadek dał im spore zaopatrzenie. Po paru dniach przyjechał patrol niemiecki. Jechali na motocyklach i mieli ze sobą karabiny maszynowe. Przejechali przez wieś i zatrzymali się przy bramie starego pałacu wybudowanego przez polskich królów w obronie przed Mongołami i Tatarami. Oceniali sytuację, rozglądając się w około. Po chwili mężczyźni zrelaksowali się i usiedli na trawie. Powoli zbliżaliśmy się do nich. Jeden z żołnierzy zaczął ze mną rozmawiać. (uczyłem się niemieckiego w szkole i po raz pierwszy rozmawiałem z Niemcem). Powiedział, że są Tyrolczykami. Pytał, czy są w okolicy jakieś sklepy żydowskie. Był jeden, ale nie wiedziałem, czy był żydowski. Nie odpowiedziałem na pytanie, ale on powiedział, żebym tam poszedł i przyniósł czekolady. Wytłumaczyłem mojemu koledze Schlomkowi, jak go nazywaliśmy, żeby dał im kilka tabliczek i żeby się schował.

Niemiec przyjął czekoladę. Dał mi kawałek chleba, ale podziękowałem. Śmiejąc się, powiedział: “powiedz Żydom, że Niemcy tu są.” Spojrzeliśmy na pagórki otaczające wioskę. Grupa około dwustu polskich żołnierzy schodziła z góry eskortowana przez niemieckich strażników. Szli do głównej bramy zamku. Nie trzeba opisywać, jak wyglądali. Między nimi było kilku policjantów i szukałem wzrokiem ojca, lecz, niestety, nie było go tam.

W ciągu kilku dni Niemcy i więźniowie zniknęli. W wiosce było cicho, lecz baliśmy się. Co dalej? Powiedziano nam, że Lwów był całkowicie otoczony przez Niemców. Nie zdołali wprawdzie dostać się do miasta ani miasto nie zostało zbombardowane. Był ku temu powód, jak się okazało.

Ową cisze przerwał kolejny tragiczny epizod. Nacjonalistyczny Ruch Ukrainy wykorzystał spokój i zaczęto mordować Polaków; mężczyzn, kobiety i dzieci. Zachęceni przez Niemców, Ukraińcy odgrywali się na nas za stare konflikty i napięte stosunki w okresie między-wojennym. Ich frustracja narastała, gdyż Polacy byli panami a oni, Ukraińcy, byli na przegranej pozycji. Ich aspiracje zostały stłumione przez Rosjan i Polaków i musieli czekać aż do 1992 roku, kiedy to po upadku ZSRR Ukraina stała się w końcu niepodległym krajem.

Odjeżdżając ze Starego- Sioła, Niemcy wspominali coś o nadchodzących Rosjanach. Nie rozumiałem wszystkiego co mówili, ale potem zorientowałem się, że Niemcy przekroczyli linię demarkacyjną w swej wyprawie na wschód. Było to zgodne z postanowieniami haniebnego, zdradzieckiego i sekretnego paktu Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 roku. Ten pakt zapewniał także Niemców o tym, że ZSRR nie będzie interweniować w wypadku ataku na Polskę.

Dwie potęgi wyznaczyły linię demarkacyjną, co znaczyło, że dokonał się czwarty rozbiór Polski. 17-ego września 1939 roku oddziały sowieckie przekroczyły granice Polski pod auspicjami uwolnienia ukraińskich braci oraz Polaków spod ucisku kapitalistów i burżujów. Stało się to po upadku państwa polskiego.

Ale zanim Sowieci dotarli do Starego Sioła strach przed Ukraińcami wzmógł się do tego stopnia, że starsi mężczyźni postanowili zorganizować jakąś formę obrony. Najwyraźniej naczelnik stacji dostał od Ukraińców wiadomość, wzywającą Polaków do poddania się. Dano odpowiedź: “chodźcie i spróbujcie!”. Szybko powstał lokalny komitet do spraw obrony i zaczęli pojawiać się ochotnicy z bronią. Na szczycie zamku zamontowano karabin maszynowy a do obrony przygotowano strzelby, śrutówki, noże, widelce i pałki. Nie wszystko to rozumiałem, chociaż przeszedłem podstawowe szkolenie wojskowe w ramach nauki w gimnazjum. Mieliśmy musztrę i uczyliśmy się strzelać na strzelbach z okresu pierwszej wojny światowej. Uczyliśmy się jak używać granatów ręcznych i siedząc w okopach, strzelaliśmy ślepakami w stronę atakującej kawalerii. Kiedy galopowali w naszą stronę, krzycząc “huuraaa”, z kopiami i szablami przygotowanymi do ataku, czułem, że ta siła może powstrzymać każdego wroga Polski.
Ale dano mi ostry rzeźnicki nóż i kazano walczyć. Było ciemno i noc zdawała się nie mieć końca. Jak mam walczyć i zabijać? Ale jeśli mnie zaatakują, muszę się bronić. Odurzony zmęczeniem, wyobrażałem sobie nadchodzące postaci, bałem się. Chwytałem wtedy mocno za nóż i przy okazji zaciąłem się. Obandażowałem sobie rękę chusteczką, gdyż nie chciałem, by mnie ktoś tak zobaczył. Z wielką ulgą oglądałem wschód słońca, gdy wszystko na powrót stawało się widoczne.

Następna noc nie była już taka przerażająca. Minęła spokojnie, bez rozlewu krwi. Byłem bardziej czujny. Dotarły do nas informacje, że Rosjanie idą Polsce na pomoc. Ale w międzyczasie, duch rewolucji bolszewickiej ogarnął Stare Sioło. Z bezgranicznym zdumieniem obserwowałem, jak chordy wieśniaków atakują rezydencję hrabiego Potockiego. Przyłączyli się do nich ludzie pracujący na farmach. Wyłamano bramę, wybito okna i włamano się do środka, kradnąc wszystko, co tylko wpadło w ręce; meble, obrazy i przedmioty osobiste. Potem wszyscy uciekli. Cisza zaległa nad wioską.
Rankiem oczy wszystkich skierowały się na wzgórza otaczające wioskę. Konie, kawaleria, artylerzyści, wszyscy schodzili w dół, poruszając się powoli, jak lodowiec. Zatrzymali się na wielkim polu przed zamkiem. Armia Czerwona przybyła. Kawalerzyści ubrani byli skromnie; czapka z czerwoną gwiazdą, sierpem i młotem, tunika przepasana pasem, strzelba przerzucona przez ramię, bryczesy i buty. Działa artyleryjskie ciągnięte były przez konie i wyglądały dość ubogo w porównaniu z tymi należącymi do polskiej kawalerii. Nie było żadnych skórzanych elementów, sznury były tylko kiepską imitacją prawdziwych lin. Zsiedli z koni. Ciężkie działa artyleryjskie zostały wkopane w ziemię, z lufami skierowanymi na Lwów.

Z grupą młodzieńców i małych dzieci podchodziliśmy do nich coraz bliżej, czekając na ich reakcję. Uśmiechali się do nas, uścisnęli ręce, tworząc przyjacielską atmosferę. “Przyszliście tu by pomóc nam walczyć z Niemcami?” spytałem, mówiąc trochę po polsku i trochę po ukraińsku. “Jeszcze nie”, padła odpowiedź, “przyszliśmy, by was wyzwolić.” Mimo bariery językowej, jakoś się komunikowaliśmy. Poczęstowali nas czymś, co miało być papierosem.

Po raz pierwszy w miejscu publicznym starałem się palić po rosyjsku. Żołnierz wyciągnął z kieszeni gazetę, udarł kawałek i napełnił go ostrożnie “machorką”, tytoniem, który wyglądał jak owsianka albo owies. Zwinął to wszystko na kształt papierosa i podał mi, bym śliną zlepił brzegi gazety. Uśmiechając się wyciągnął zapałkę i zapalił ją dopiero za piątym razem. Zrobiłem wdech i zareagowałem gwałtownym kaszlem. Ale się śmiał!
Przebywając z żołnierzami udało mi się uzbierać paczuszkę tytoniu, którą potem dałem dziadkowi. Ten dał mi za to słoik miodu.

Chcieliśmy wytłumaczyć Rosjanom, że boimy się ukraińskich nacjonalistów. Powiedzieli nam, że zdusili ich powstanie a winnych skazali na śmierć. Nacjonalizm nie był akceptowany w ramach Związku Radzieckiego, ale prawdziwi Rosjanie i tak byli kimś “lepszym” w drabinie społecznej państwa. Wkrótce stało się jasne, że Armia Czerwona zaatakowała Polskę tylko po to, by zagarnąć dla ZSRR wschodnią jej część. Przywrócono pokój, ale cena tego pokoju była dla Polaków straszna.

Ocena sytuacji skłoniła mnie do próby dostosowania się do panującego systemu. System kolejowy, choć nieskoordynowany, jednak działał. Stare Sioło leżało tylko 25 km od Lwowa, więc wyprawiłem się tam, by obejrzeć miasto. Dowiedziałem się, że Niemcy nigdy nie zdobyli Lwowa, ale że stoczona została bitwa między armią niemiecką a polską Dywizją wspieraną przez 10 Brygadę Kawalerii pod dowództwem (wtedy) płk. S. Maczka (zalążek mojej przyszłej 1 Dywizji Pancernej). Najwyraźniej Niemcom brakowało zapasów, które ostatecznie dostarczyło im Luftwaffe, i część z owych zapasów spadło po polskiej stronie. Niemcy wystąpili z ultimatum: poddajcie się albo dokonamy zniszczeń. Ale nie zdążyli, gdyż Rosjanie już byli w drodze do miasta, które, zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow, należało już do ZSRR.

W ciekawością pomieszaną z przerażeniem patrzyłem na zniszczony dworzec kolejowy, jednak perony były całe. Stopiono wypuszczano coraz więcej pociągów. Powietrze śmierdziało spalonymi gruzami i wychodkiem. Miasto nie było mocno zbombardowane. Były natomiast głębokie rowy przeciw czołgom i ściany zbudowane z kamieni powyciąganych z chodników. Miasto zmieniło swój charakter bardzo gwałtownie, szybko też sprowadzono Sowiecką administrację. W centrum miasta stanął na cokole wielki pomnik Stalina otoczony czerwonymi flagami. Na cokole widniały fragmenty konstytucji ZSRR, napisane cyrylicą. Jeden z nich brzmiał:” kto nie pracuje, ten nie je”. Przez głośniki wydawano różnorakie instrukcje lub grano rosyjską muzykę. Czołgi jeździły po mieście. Oddziały maszerowały ze śpiewem na ustach. Do miasta napływało coraz więcej Ukraińców. Kina wyświetlały rosyjskie filmy, w sklepach pojawiały się rosyjskie towary.

Po paru wizytach załatwiłem sobie miejsce w Liceum Pedagogicznym (college nauczycielski), które otwarto z nieco zmienionym programem nauczania. Ponieważ byłem uczniem, podróżowałem za darmo do Starego Sioła. Także transport miejski nic mnie nie kosztował. Bycie studentem dawało mi również pewien status i poczucie bezpieczeństwa w tej skomplikowanej sytuacji. Musiałem unikać piętna jakim byłem naznaczony jako syn policjanta. Stopniowo wprowadzano nowe przedmioty takie jak rewolucja bolszewicka, historia ZSRR. Najbardziej bolesne, zwłaszcza dla dziewcząt, były wykłady dawane przez członków NKWD, tak zwanych “politruków”, którzy potępiali religię- “opium dla mas.” Wiele dziewcząt płakało na zajęciach. Nie mogły się pogodzić z tym, że odrzucano zmartwychwstanie Chrystusa i Jego niepokalane poczęcie.

Dodatkową korzyścią były darmowe obiady w stołówce college’u. Codzienny dojazd do Lwowa stał się rutyną. Poranne pociągi pełne były wiejskich kobiet jadących do miasta na handel. Żywe ptaki i prosiaki również przewożone były do miasta.
Miały także miejsce różne ciekawe zdarzenia. Pewnej niedzieli pod dom dziadka zajechał patrol Armii Czerwonej. Młody oficer zasalutował uprzejmie i chciał kupić jedzenia. Zapłacił rublami, które zaczęły zastępować polską walutę- złotówki. Z czasem polskie złote zostały całkowicie wycofane z obiegu.

Zacząłem też działać na czarnym rynku. Razem z koleżanką ze studiów, czarującą dziewczyną, wymyśliliśmy plan, który niemal przyspieszył moje zesłanie na Syberię. Dziewczyna ta po szkole pracowała w państwowym sklepie tytoniowym. Przed sklepem zawsze ustawiała się kolejka chętnych. Zaaranżowaliśmy to w taki sposób, że ona wypełniała walizkę tytoniem, papierosami i bibułkami a ja przychodziłem do sklepu niby odwiedzić siostrę. Brałem od niej pełną walizkę a zostawiałem jej taką samą, pustą. Wracając do domu sprzedawałem wszystko z łatwością i jeszcze zostawiałem trochę dla dziadka Filipa. Miałem z tego 400% zysku i nadwyżką dzieliłem się pół-na-pół z koleżanką.
Wkrótce zaczęliśmy także rozprowadzać alkohol. Używaliśmy jednak innej taktyki. Stawałem w kolejce z teczką a na głowie miałem szkolną czapkę. W teczce były dwie zwykłe czapki. Kiedy dostałem jedną butelkę wódki, zmieniałem czapkę i szedłem do drugiego okienka po następną butelkę. Kiedy miałem już trzy, wracałem do domu i sprzedawałem wszystko w pociągu z dużym zyskiem. Dwa razy poszedłem też do “pasażu Mikołaja”, eleganckiego targu pod przykrywką. Starałem się sprzedać swój towar. Nieoczekiwanie zjawili się agenci NKWD i otoczyli miejsce kordonem żołnierzy. Schyliłem się i torowałem sobie drogę między nogami jednego z żołnierzy. Nie złapał mnie, ale kopnął boleśnie w siedzenie. Później powiedziano mi, że większość złapanych wtedy ludzi wywieziono na Syberię.

Kiedyś też, w zimie, kiedy wracałem do Starego Sioła z pełną teczką, w pociągu pojawili się agenci NKWD i zaczęli przeszukiwać pasażerów. Wdrapałem się na dach pociągu i uciekałem. Wtedy zauważyłem, że kilku z nich wdrapało się na dach z drugiej strony i biegło w moim kierunku. Kiedy się zbliżali, skoczyłem z pociągu na pole. Dzięki Bogu była to zima i wszystko pokryte było grupą warstwą śniegu. Moi prześladowcy nie poszli za moim przykładem. Wróciłem do domu piechotą, poobijany, ale bezpieczny.
Stopniowo wprowadzano rządy Sowietów. Lwów został ogłoszony stolicą zachodniej Ukrainy. Wszędzie pojawiały się posągi i obrazy przedstawiające Engelsa, Marksa, Lenina i Stalina. Co rusz apelowano do mieszkańców o oddawanie broni. Karano śmiercią. Wszędzie powiewały czerwone flagi z sierpem i młotem. Przez głośniki nadawano audycje gloryfikujące rewolucję bolszewicką i osiągnięcia ZSRR. Oddziały Armii Czerwonej dumnie maszerowały ulicami miasta.

Na mojej uczelni język polski stopniowo zastąpiono rosyjskim. Sowiecki system nauczania wykorzeniał wszystko co polskie. Ciężko było pogodzić się z nowymi doktrynami. Dziewczęta, z natury delikatne, nienawidziły wykładów, w czasie których lektorzy za wszelką cenę starali się dowieść bezsensowności i bezużyteczności religii.

Wigilię 1940, największe święto chrześcijańskie Polaków, spędziliśmy w dość ponurej atmosferze. Wujek Marian, ciocia Marysia i dziadek Filip podzielili się z nami opłatkiem, po czym odmówiliśmy krótką modlitwę. Napełniło nas to goryczą i smutkiem. Nie mieliśmy rodziców i czekała nas walka o przetrwanie. Pomimo jednak owego smutku czerpaliśmy niejaką radość z tego święta. Była choinka udekorowana świeczkami, które zapaliliśmy, gdy pierwsza gwiazda, tak zwana Gwiazda Betlejemska, zaświeciła się na niebie. Pod białym obrusem na stole leżało świeże siano. Jedliśmy barszcz z uszkami, pyszny domowy chleb, pieczonego karpia i kompot z suszu śliwkowego. Potem śpiewaliśmy kolędy. O północy pojechaliśmy do kościoła saniami, które grzęzły w gęstym śniegu. Koń miał u szyi dzwoneczki, które dzwoniły wesoło. Mijaliśmy małe domki z dachami pokrytymi śniegiem a przez okna widać było palące się choinki. Ciągle pamiętam nazwisko księdza, Blicharski, który rozpoczął pasterkę kolędą “Bóg się rodzi.” Wszyscy śpiewali głośno, starając się jakby przeciwstawić swoją wiarę i tradycje nowej rzeczywistości.

Kiedy wracaliśmy z kościoła dziadek odprawił swój coroczny rytuał; objechał swoje dzierżawy dziękując Bogu za pomyślność i łaskę. Niezależnie od pogody chodził i oglądał swoją stolarnię, gdzie z wujkiem Marianem produkowali maszyny rolnicze na własny użytek. Zawsze podziwiałem precyzyjnie wykonane koła do wozów.

Na stoku znajdowały się dwie wielkie stodoły na ziarno, siano i miejsce do przetwarzania miodu. Była tam duża drewniana beczka z wieszakami na plastry miodu i kurkiem, przez który wyciekał miód. Kiedy kręciło się korbą, miód wyciekał z plastrów i lał się z kurka. Pamiętam jak zawsze ssałem kawałek miodowego plastra, kiedy pomagałem dziadkowi przy miodzie. W jednej z tych stodół tuliłem też moją pierwszą dziewczynę, poznaną w wakacje. Miała na imię Nela, to było takie niewinne. Strach przed ciążą był najskuteczniejszym środkiem antykoncepcyjnym a poczucie przyzwoitości miało na nas ogromny wpływ.

Potem, dziadek szedł przez sad pełen jabłoni, grusz i wiśni. Pod nimi były ule. Pamiętam, jak pszczoły opuszczały ule na rozkaz królowej. Mimo iż nosiłem specjalną maskę ochronna z siatki, zawsze udawało im się pożądlić mnie i często puchły mi powieki. Ale dziadek nigdy nie nosił maski, jedyne co miał to pudełko i miotełkę. Goniliśmy jak szaleni za rojem i odnajdywaliśmy je w lesie. Dziadek delikatnie zmiatał królową do pudełka. Posłuszne pracownice podążały za nią a dziadek powoli umieszczał wszystkie pszczoły z powrotem w ulu.

Po prawej była powozownia, pełna najróżniejszych maszyn rolniczych, wszystkich ciągniętych przez konie. Był też mały drewniany powozik dwuosobowy, którego babcia i dziadek używali przy wyjątkowych okazjach. Sanie, tak jak większość pojazdów, zrobili dziadek i wujek Marian. Poniżej były stajnie, krowy i konie. Na końcu, najbliżej domu był wychodek, naturalnie bez bieżącej wody. Jedynym nawozem jaki mieliśmy był naturalny, od zwierząt i ptaków. Przed domem był ogród warzywny i kwiaty.

Pośrodku stoku w ziemi wykopana była jakby spiżarnia z solidnym drewnianym dachem. W lecie trzymaliśmy tam świeże mięso i produkty mleczne. Poniżej był dom dla ptaków. Były tam gęsi, indyki, kury i koguty. Na dachu domku dla ptaków trzymaliśmy gołębie. Czasami pojawiały się gołębiarze i porywały nasze gołębie. Napawało mnie to poczuciem bezsilności.

Po doglądnięciu całego swojego inwentarza dziadek dawał zwierzętom dodatkową porcję jedzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia.

Miałem wiele szczęśliwych wspomnień z życia na wsi i kiedy wracałem do miasta, opowiadałem o nich kolegom z internatu.

Nie świętowaliśmy Nowego Roku 1940, po prostu zaakceptowaliśmy jego nadejście.

Codzienny dojazd do Lwowa do College’u stał się rutyną. Nadeszła wiosna a wraz z nią pogłoski i deportacjach Polaków pracujących w administracji państwowej w okresie między-wojennym. Ówczesny brygadier Nikita Chruszczow chciał oczyścić Ukrainę z “elementu polskiego”. Miało to podłoże etniczne. Ludzi posyłano do obozów pracy na Syberię i Daleki Wschód a wojskowych o policjantów wywożono do obszaru smoleńskiego i mordowano w lasach katyńskich. W czasie wojny takie pogłoski są często częścią działań wojennych, zwanych operacjami psychologicznymi ( psych.-op.) W tym przypadku nie była to pogłoska, lecz prawda. Kiedy Sowieci wkroczyli do Lwowa niektóre oddziały Polskich Sił Zbrojnych i policji starały przedostać się przez rogatki. Wpadli w zasadzkę i zostali wymordowani przez ukraińskich nacjonalistów i komunistów. Była to zemsta za tak zwane “pacyfikacje”, kiedy to polscy żołnierze prześladowali komunistów.

Nadszedł wrzesień i pięknie było w Starym Siole. Skończono żniwa, tylko owoce czekały, by je zerwać. Spichrze pełne były ziarna i siana, świnie i drób czekały na rzeź. Miód został zebrany i pszczoły ruszały się raczej sennie. Leżeliśmy w łóżkach, świtało. Wtem dało się słyszeć krzyki i stukot końskich kopyt. Ktoś krzyknął: “Przyszli po dzieci.” Moja siostra Anna powiedziała:” Nie zabiorą nas, nie zabiorą mnie i Bolka (miał 7 lat), czego oni chcą od nas? Mietek i Staś, ukryjcie się, ale szybko.” Nie wahaliśmy się, w spodniach i koszulkach wybiegliśmy na dwór, pobiegliśmy do najdalszej stodoły i zakopaliśmy się w sianie. Serca waliły nam jak oszalałe, staraliśmy się uspokoić. Słyszeliśmy, jak otwarto bramę i ktoś krzyczał po rosyjsku. Staś zaczął płakać a ja pocieszałem go jak umiałem. Wróciły do mnie słowa ojca: ” Pilnuj dzieci.” Nagle usłyszeliśmy płacz Anny i Bolka. Nie mogłem tego wytrzymać. Zabrali ich. Trząsłem się ze strachu, ale próbowałem uspokoić Stasia. Po pewnym czasie wygrzebaliśmy się z siana i podkradliśmy do domu. Dziadek, ciocia i wujek płakali. “Pojdę za nimi, to mój obowiązek”, powiedziałem. “Pytali o was”, powiedział wujek, “powiedziałem, że jesteście we Lwowie. Nie przeszukali domu.”
Szybko podjąłem decyzję. Spakowałem siebie i Stasia i po skromnym śniadaniu wujek Marian zabrał nas do centrum wioski, gdzie zbierały się rodziny przeznaczone do deportacji. Uściskaliśmy dziadka. Ciocia i wujek podwieźli nas dorożką. Patrzyłem na nasze konie i przypomniałem sobie, jak kiedy pomagałem dziadkowi wyciągnąć źrebaka, który utknął przy narodzinach. Klacz ciągnąca dorożkę nie miała pojęcia o czym myślę. Nie rozmawialiśmy wiele. Patrzyliśmy się na domy, na stary zamek, w którym tak często się bawiłem i który miał nas chronić przed Tatarami i Mongołami. Minęliśmy też sklep mojego żydowskiego przyjaciela. Przyglądaliśmy się temu wszystkiemu tak, jakbyśmy już nigdy nie mieli tego zobaczyć. Przypominałem sobie epizody z moich letnich wakacji, kiedy bawiłem się z kuzynem w Tarzana, kiedy zbierałem w lesie orzechy, grzyby i czarne jagody. Przed oczami stawała mi Nela a także matka, o której myślałem zawsze, kiedy pojawiały się kłopoty. Pola pszenicy i żyta, śpiew słowika, pogonie za lisami, pływanie w jeziorze, podpatrywanie wiewiórek, strzelanie z procy, łowienie raków i ich bolesne uszczypnięcia. Nie mieliśmy zabawek; natura i gołe ręce były naszymi zabawkami.
Wujek Marian zatrzymał się przy kościele. Poszliśmy z nim do kościoła i modliliśmy się w milczeniu. Tam, jak mi powiedziano zostałem ochrzczony i bierzmowany. Nagle poczułem rękę na ramieniu. Był to młody oficer NKWD. “Już czas”, powiedział. Ucałowaliśmy wujka i poszliśmy za nim. Oficer zaprowadził nas na szkolne podwórko, gdzie na bagażach siedziały kobiety z dziećmi. Wszyscy byli smutni. Spotkaliśmy Annę i Bolka, którzy podbiegli do nas z wyraźną ulgą.

Sprawdzono kilkakrotnie czy wszyscy są, załadowano nas na furmanki, w każdej siedziało już dwóch żołnierzy z karabinami. Szkoła otoczona była Rosjanami, którzy patrzyli na to “przedstawienie” i pomagali starszym kobietom załadować swój bagaż. Ruszyliśmy powoli. Mieszkańcy wioski machali i żegnali się z nami płacząc. Żołnierze siedzący z nami odwracali od nas głowy i widziałem, że mają łzy w oczach. Nie pojechaliśmy na naszą stację kolejową, ale zawieziono nas do Bobrki,
15 km dalej. Nasza grupa składała się głównie z kobiet i dzieci w różnym wieku. Gdy przybyliśmy na stacje, w pobliżu nie było żadnych gapiów. Na stacji stał długi pociąg towarowy, z wagonami jak dla bydła. Zaczęliśmy wysiadać. Anna, Staś, Bolek i ja usiedliśmy w kąciku wagonu i patrzyliśmy na wchodzących. Wsiadła żona dyrektora szkoły z dwójką dzieci. Przybyła też, ku mojej radości, Nela z matką i bratem. Jej ojciec był policjantem. Innych ludzi nie znaliśmy, ale wiedzieliśmy, że są powiązani z policją, wojskiem lub z administracją państwową. Była tam też jedna, bardzo wytwornie ubrana pani, jak się później dowiedziałem, hrabina. Żołnierze NKWD przyglądali się wszystkiemu co robimy. Wagon wyglądał jak kojec dla kurczaków, ludzie siedzieli po bokach. Jedyne miejsce, gdzie można było wstać i rozprostować nogi było w środku. W rogu była dziura, taka prymitywna toaleta bez zasłonki. Było nas około 35 osób w wagonie. W dachu wagonu były dwa zakratowane otwory i zabita metalową płytą dziura po kominie, który został rozebrany, gdy zabrano piecyk.

Wkrótce zamknięto drzwi i zaczęliśmy powoli oswajać się z mrokiem panującym w przedziale. Złożyło się tak, że byłem najstarszym mężczyzną w przedziale; miałem wtedy 19 lat, choć wyglądałem na nie więcej niż 16. Brat Neli miał 16 lat.
Instynktownie wiedziałem, że od tej pory będę musiał troszczyć się nie tylko o swoją rodzinę, ale też o tych wszystkich ludzi. Wszystkie aspekty cywilizowanego życia zaczęły zanikać. Pozostało tylko jedno pragnienie; by przeżyć.
Tak dobrze było widzieć Nelę, która usiadła koło mnie. Z drugiej strony siedziała Anna a dalej moi bracia.

Pociąg ruszył, bufory uderzały o siebie, koła zgrzytały. Kiedy pociąg nabierał prędkości, usłyszałem głosy z innych wagonów. Wszyscy ludzie zaczęli śpiewać starą polską pieśń “Boże coś Polskę”.

Łez było tyle, że zdołałyby napełnić całe wiadra.

Kiedy pociąg przejeżdżał przez Stare Sioło śpiew nasilił się. Przez zakratowane dziury widać było tłumy ludzi po obu stronach torów. Uderzyłem pięścią w metalową płytę na dachu, wybiłem ją i wystawiłem głowę przez otwór. Niespokojni ludzie z uwagą śledzili pociąg. Zobaczyłem mojego przyrodniego brata Tadeusza, on też mnie rozpoznał. Pomachał do mnie i schylił głowę by ukryć łzy. On nie został deportowany.
Jego biologiczny ojciec zginął w czasie Pierwszej Wojny Światowej i był dzieckiem, kiedy mama wyszła za naszego tatę. Był on dla nas zawsze bratem, choć rodzice często kłócili się o niego i matka zawsze stawała w jego obronie. Kiedy skończył college nauczycielski, zaczął swą karierę w małej szkole koło Lwowa.

Wkrótce zaakceptowaliśmy dyskomfort i ścisk w wagonie. Zorganizowaliśmy zmiany dla tych, którzy chcieli wstać czy rozprostować nogi. Na początku byliśmy strasznie skrępowani korzystaniem z “toalety”, ale w końcu panie zrobiły prowizoryczną zasłonkę z koców.

Wkrótce dotarliśmy do Lwowa. Otworzono drzwi i rozległy się okrzyki “wysiadać”. W innych wagonach byli mężczyźni i odeskortowano ich, zabierając od ich rodzin. Nigdy nie wyglądałem na swój wiek, więc pozwolono mi zostać z moją grupą. Podeszliśmy do rosyjskiego pociągu, na którego wagonach widniały napisy ‘CCCP’. Tory miały trochę inny rozstaw, ale wnętrze wagonów było takie same jak w naszych pociągach towarowych. Cała stacja otoczona była przez Armię Czerwoną i “załadowywano” jednocześnie cztery pociągi. Za kordonem stał tłum Lwowian, którzy patrzyli na wszystko w grobowej ciszy i czasem tylko puszka z jedzeniem przelatywała w naszą stronę ponad głowami żołnierzy. Kiedy zaczęliśmy wchodzić do przedziałów, przyszedł rozkaz by zabrać wodę. Poczułem, że mym obowiązkiem jest napełnić dwa wiadra. Poszliśmy do piwnicy, gdzie był kran i cały czas eskortowali nas żołnierze z karabinami i bagnetami. Ten, który poszedł ze mną zostawił mnie na chwilę samego, a okna w piwnicy były otwarte. Pomyślałem przez moment o ucieczce, ale myśl o rodzinie wybiła mi ucieczkę z głowy. Pomyślałem jednak, choć może błędnie, że żołnierz specjalnie zostawił mnie samego, by umożliwić mi ucieczkę. Tak czy inaczej wróciłem do mojej grupy a oni bardzo się cieszyli, że mnie znowu widzą.

Wkrótce zatrzaśnięto drzwi i pociąg ruszył w nieznane, pełen pogodzonych ze swoim losem i zrezygnowanych pasażerów. Zapadła noc a tajemniczy odgłos kół ukołysał wszystkich do snu. Było cicho, tylko czasem dało się słyszeć płacz lub kwilenie dziecka. Nela usiadła przy mnie i trzymała mnie za rękę, próbowaliśmy zasnąć.
Dzieliliśmy się zabranym ze sobą jedzeniem. Strażnicy dawali nam tylko wodę.
Dotarliśmy do polskiej granicy. Wszyscy zaczęliśmy odmawiać “Ojcze Nasz…”. Wjechaliśmy na sowiecką Ukrainę z jej wielkimi połaciami ziemi. Bezkresne pola, mało mieszkańców, monotonia i przygnębienie. Po dwóch dniach pociąg zatrzymał się na środku pustkowia. Otwarto drzwi i blask słońca oraz świeże powietrze wdarły się do wagonów. Taki mały gest, a jednak tak cenny. Trzeba było uważać i nie patrzeć prosto w słońce, oczy przywykły już bowiem do półmroku panującego w wagonie. Strażnicy oznajmili, że będą rozdawać jedzenie. Poczułem, że to mój obowiązek pójść po żywność dla mego wagonu. Ustawiłem się w kolejce z pustym wiadrem. Strażnik dość szczodrze napełnił moje wiadro czymś jakby kleikiem kukurydzianym polanym olejem roślinnym.
Nie za bardzo ucieszono się z zawartości wiaderka w moim przedziale. A jednak było to jedzenie i przy okazji bardzo się przydało moje doświadczenie zdobyte na czarnym rynku we Lwowie. Zmieniłem koszulkę i czapkę, chwyciłem puste wiaderko i poszedłem zn im do innego strażnika, tym sposobem zdobywając dodatkową porcję jedzenia. Tak na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. W rogu wagonu siedziała pani w średnim wieku. Prawie się nie odzywała. Widać było, że jest w kiepskim stanie psychicznym, w ogóle nie jadła. Podszedłem do niej i próbowałem jakoś pocieszyć, jednocześnie przestrzegając przed konsekwencjami niejedzenia. Ofiarowałem jej całą moją pomoc w granicach możliwości. Po chwili odezwała się. Powiedziała, że ma złamane serce i nie chce jej się żyć.” Jestem hrabiną i zabrali mnie z mojego pałacu, pozwolili zabrać tylko kilka rzeczy. Nie mogę się z tym pogodzić.” Polubiłem ją, dużo rozmawialiśmy, za moją namową zjadła kleik i poszła do “toalety”. Dziękowała mi za pomoc i obiecała, że uczyni mnie zarządcą swoich posiadłości. (Niestety, zmarła później w Kazachstanie.)
To niesamowite, ale zawsze znalazł się ktoś w naszym pociągu, kto wiedział, gdzie się obecnie znajdujemy. I tak minęliśmy Kijów, Charków, Woroneż, Saratow, Orenburg, Aktubińsk i wreszcie zatrzymaliśmy się na małej stacyjce Dhzurun, mniej więcej w połowie drogi kolejowej między Moskwą a Taszkientem. Znajdowaliśmy się w Sowieckiej Republice Kazachstanu, jednej z piętnastu republik, w miejscu, gdzie stykały się surowa Syberia i duszna Azja Centralna.

Powoli zaczęliśmy wysiadać. Wyczerpani, bladzi, na zesztywniałych nogach, po raz drugi w naszej podróży dotknęliśmy gruntu. Naokoło nas ciekawe twarze Kazachów i Mongołów. Wokół wielkie przestrzenie pokryte burianem, małymi krzakami. Nie było widać drzew. Od wieków plemiona nomadów przemierzały te stepy z rodzinami, końmi i owcami, szukając nowych pastwisk. Czekały na nas wozy zaprzęgnięte w woły. Na około stali żołnierze a wśród nich rosyjski komendant, obserwujący całą sytuację z grzbietu swojego konia. Kazachowi pomagali starszym kobietom zapakować ich skromne bagaże na wozy. Kolumnada wozów ruszyła bitą drogą, przy akompaniamencie Kazachów, którzy w dziwnym języku pokrzykiwali na powolne woły. Był to obszar pełen nagich gór i czasem widać było orła, startującego ze swego gniazda by rozprostować skrzydła.
Mężczyzna na koniu był najważniejszą osobą w naszej kolumnadzie, zarządcą farmy Pachar, do której teraz jechaliśmy, pokonując dystans 15 km. Tysiące goffrów wędrowało swobodnie pomiędzy burianami, wydając dźwięki podobne do nawoływania ptaków. Nikt nic nie mówił. Wszyscy ze zdziwieniem rozglądali się dookoła, gdyż wszystko było nowe i dziwne. Po drodze nie było żadnego domu, żadnego osiedla ludzkiego, był to dziewiczy teren.

W końcu dojechaliśmy do farmy Pachar, małej osady mającej długość około 1,5 km. Zobaczyliśmy domki z gliny i pięć głębokich studni w środku osady. Po jednej stronie były stajnie i obory, pośrodku plac spotkań a po drugiej stronie małe gliniane domy. Było też biuro i budynki zarządcy, którymi zawiadował towarzysz Telizhenko. W rogu placu był budynek, w którym stały traktory, pługi, kombajny i reszta sprzętu potrzebnego w rolnictwie.

Połowę z mieszkańców osady stanowili Rosjanie i Ukraińcy, “Kułacy “, którzy zostali repatriowani na te obszary po Rewolucji Bolszewickiej. Kiedyś byli wrogami kraju, teraz są pionierami, zmieniającymi te dziewicze obszary i pola i ziemie uprawne.
Był też mały warsztat, w którym dystyngowanie wyglądający mężczyzna produkował tak zwane “valinki”, długie wełniane buty, absolutnie konieczne w zimie, kiedy temperatura spadała do -50 stopni.

Resztę mieszkańców stanowili Kazachowie, zwani też Kirgizami- mieszanka etniczna mongolsko-chińska. System sowiecki zmusił ich do zmiany trybu życia z koczowniczego na osiadły. Było to dla nich bardzo ciężkie, niezgodne z ich naturą i, jak się później dowiedziałem, te tereny najdłużej opierały się władzom sowieckim.
Około 10 km za osadą była wielka hodowla owiec, główny dostawca surowca dla producenta “valinek”.

Po przyjeździe zostaliśmy ulokowani w mieszkaniach a raczej norach: jeden pokój z klepiskiem i małym paleniskiem. Nie było łóżek tylko drewniane ramy. To był nasz nowy dom: Anny, Stasia, Bolka i mój. Byliśmy bardzo głodni, na szczęście tej wiosny było ciepło.
Następnego dnia poszedłem do biura naczelnika i poprosiłem o coś do jedzenia. Odpowiedziano mi:” według konstytucji ci co nie pracują, nie jedzą.” Poprosiłem więc o jakąkolwiek pracę. Moim pierwszym zajęciem było siedzenie z tyłu traktora i regulowanie głębokości, na którą zanurzał się w ziemię pług o pięciu ostrzach. Traktorzystą był miły Kirgiz i zdołaliśmy zamienić kilka słów po rosyjsku. Bardzo mi współczuł. A jednak przyznał, że nigdy nie słyszał o Polakach. Oraliśmy cały dzień z krótką przerwą, a potem całą noc, tworzyliśmy pole. Wyobraźcie sobie pole o długości czterech mili. Rezultat naszej nocnej pracy był imponujący, choć byliśmy bardzo zmęczeni. Często zamykały mi się oczy, a jednak nigdy nie zapomniałem odpowiednio wyregulować głębokości pługu. Za mój wysiłek dostałem miskę zupy, pół chleba i litr półtłustego mleka. Chleb i mleko zachowałem dla rodziny. Na opał zbieraliśmy suchy nawóz, pozostawiany przez krowy na pastwiskach. Była to wielka radość znaleźć duży, płaski, “dojrzały” kawałek; to znaczy taki, który łatwo było przełamać.

Zabolało mnie, kiedy któregoś razu Bolek nie chciał wziąć chleba i mleka. Mówił, że ja tego bardziej potrzebuję, bo pracuję. Był bardzo mały, ale jego rozumowanie zabolało mnie. Któregoś dnia, kiedy szedłem do pracy, spotkałem Bolka, siedzącego na koniu i wołającego do mnie: “Mietek, Mietek, dostałem pracę, będę doglądał stada wołów. Dostanę chleb i mleko!”. Pomachałem mu radośnie, ale nie pozwoliłem, by widział łzy płynące mi po policzkach.

Później dostałem inną pracę, pomagałem moim przyjaciołom ze wschodniej Polski wytwarzać opał na zimę. Był to bardzo prosty proces. Składowało się wszystkie rodzaje nawozu, mieszało z suchą słomą, burianem i wodą. Mieszaliśmy to wszystko razem, a kiedy powstała papka, suszyliśmy i cięliśmy ją na kostki. Opału używaliśmy do gotowania i ogrzewania. Wcale nie śmierdział i był bardzo wygodny.
Jak już wspomniałem, stepy były domem dla gofferów – małych gryzoni podobnych do wiewiórek, z wyjątkiem ich puszystych ogonów. Były one szkodnikami. Jadły korzenie burianu i wysuszały w ten sposób glebę. Łapaliśmy goffery, zabijaliśmy je i zanosiliśmy naczelnikowi, gdyż za każdą sztukę dostawało się parę kopiejek (1/100 rubla).
Kizgizowie pokazali mi jak to robić. Wlewało się wodę do ich nory i powoli wszystkie goffery wychodziły na powierzchnię. Łapaliśmy je i skręcaliśmy im karki a woda działała na nie jak środek uspokajający.

To przypominało mi szkolne czasy, kiedy z przyjacielem łapałem krety na polu przy internacie. Zostałem za to ukarany i musiałem przez godzinę klęczeć na grochu przed krucyfiksem. W tym czasie, kiedy ludzie głodowali, wielu ludzi gotowało goffery i jadło je.
Stopniowo moi młodsi bracia zaczęli pracować i “zarabiać” swoje jedzenie a poza chlebem i mlekiem dostawaliśmy też czasami mąkę i warzywa. Anna była dla nas jakby matką, gotowała posiłki.

Mowa rosyjska nie była bardzo trudna, więc przyswajaliśmy ją, by łatwiej komunikować się z Rosjanami i Ukraińcami. Kazachowie jednak nie chcieli uczyć się rosyjskiego i między sobą zawsze rozmawiali w swoim języku. Było to też niesamowite słuchać, jak polskie maluchy rozmawiały po polsku między sobą. Kazachowie byli w zasadzie przyjaźni, ale cały czas wyrażali swe wielkie niezadowolenie z faktu, iż ich kraj stał się częścią systemu sowieckiego. Żywili również urazę do Europejczyków za ich inwazję i za to, że ci czuli się i zachowywali jak ktoś od nich lepszy. Dlatego, kiedy tylko było to możliwe, podkreślali swoją odrębność i kulturę koczowniczą.
Niektóre z ich zwyczajów były odrażające. Nie palili tytoniu, lecz żuli go i wypluwali, kiedy stracił smak. W lecie można było zobaczyć kobiety, które siedząc przed lepiankami wysysały krew z wszy, które gnieździły się w szwach ich ubrań. Kiedy spytałem czemu to robią, odpowiedziały: “chcemy z powrotem naszą krew.”
Ta tradycja nie całkiem umarła. Kiedyś zaproszono mnie na uroczystości, których nie za bardzo rozumiałem.

Pewnego letniego dnia wzniesiono z dala od farmy typowy mongolski namiot. W środku na matach siedzieli mężczyźni ubrani w kirgiskie stroje narodowe i wysokie kapelusze obramowane owczym futrem. Pośrodku namiotu stał wielki garnek, w którym gotowała się jagnięcina przykryta warstwą ciasta. Ceremonię prowadził wódz, który powitał wszystkich i zaczął rozdzielać między nas jagnięcinę z ciastem. Jak się później dowiedziałem, część jagnięcia, którą się dostawało zależała od pozycji w społeczeństwie. Jako gość dostałem kawałek łopatki, ale w dawnych czasach służący dostawali wnętrzności. Piliśmy też “kumis”, napój ze sfermentowanego końskiego mleka. Ale największym wydarzeniem było dla mnie oglądanie jak Kazachowie na koniach pędzili przed sobą dzikie konie, wybierając te, które chcieli udomowić. Kiedy je wybrali, otaczali całą dolinę i zaczynali pościg za wybranym koniem. Kiedy zmęczyli go, zarzucali mu na szyję lasso i ujeżdżali. Był to dość brutalny proces, ale zazwyczaj udawał im się. Konia takiego trzymało zazwyczaj dwóch czy trzech mężczyzn, a kiedy puścili go wreszcie z jeźdźcem na grzbiecie, koń zaczynał okropnie wierzgać i podskakiwać. Tylko raz usiadłem na grzbiecie dzikiego konia i w ułamku sekundy znów byłem na ziemi.
Pierwszy “kontyngent” Polaków sprowadzonych na farmę składał się głównie z kobiet, chłopców i dziewczynek. Wszyscy mieszkali w glinianych lepiankach i wykonywali najróżniejsze prace. Dla niektórych pań praca fizyczna była nie do zniesienia. Kilka z nich przywiozło ze sobą rękawiczki, które bardzo się przydawały w pracach w ogródku czy na polu. Ale rękawiczki wkrótce się zniszczyły i nie było czym ich zastąpić.
Wkrótce przyjechał drugi kontyngent Polaków z Litwy. Pomimo iż była to część Polski od 1939, Polacy zawsze nazywali ich Litwinami. Miało to swój początek w piętnastym wieku, kiedy powstała unia polsko-litewska.

Tym razem przyjechali mężczyźni oraz grupa młodych atrakcyjnych kobiet. Ale warunki w jakich się znajdowaliśmy nie służyły zalotom. Całą energię zużywała nam ciągła walka o jedzenie.

Kiedyś, po całym dniu ciężkiej pracy na owczej farmie, pewna młoda, śliczna Polka błagała wręcz, bym się z nią kochał. Było mi ciężko odmówić i w końcu powiedziałem, że bochenek chleba byłby bardziej pożądany w tej sytuacji.
Kraj ten był nam obcy i obcy byli też ludzie. Ale, Tak myślę, że my również byliśmy obcy i dziwni dla autochtonów.

Kiedyś jedne stary Rosjanin zaprosił mnie na kolację. Był bardzo miły, lubiłem go i szanowałem. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedy pracowałem jako “chłopak od wody”; przywożąc wodę do nawadniania pól. To właśnie on nauczył mnie powozić wozem zaprzęgniętym w woły. Kiedy szliśmy powoli za wozem, opowiadał mi smutne historie z okresu rewolucji bolszewickiej. Został wtedy sklasyfikowany jako “kułak” i wywieziony razem z rodziną. Kułak był to właściciel gospodarstwa, które w jakiś sposób wykraczało poza normy narzucone przez bolszewików. Dlatego właśnie został okrzyknięty “wrogim kraju”.
Kiedyś powiedział mi, że przeczuwa, że wrócimy do naszej ojczyzny a oni, Sowieci, spojrzą na nas inaczej. I że przy naszym odjeździe zagrają polski hymn narodowy.
Spoko Rosjan zostało też zaproszonych na tą kolację i na początku nie wiedziałem w ogóle o co chodzi. Jak wyjaśnił mi Telizhenko, była to Wielkanoc, obchodzona przez rosyjski kościół prawosławny. Na ścianie wisiała duża ikona, śpiewano różne pieśni. Obserwowałem to ze strachem i pokorą, ze strachem dlatego że było to tak rozbieżne z rządami komunistycznymi, narzuconymi nam w tak bezwzględny sposób. Między innymi był na owej kolacji jego syn, który pracował na farmie jako “politrabotnik”. Jego zadaniem było propagowanie myśli komunistycznej. Tłumaczył on doktrynę młodszym, którzy byli członkami “Komsomol-u”; ruchu młodych komunistów, odpowiedznika “Hitlerjugen” w Niemczech.

Kiedy starsi zakończyli swoje modlitwy i hymny, członkowie Komsomol-u zaczęli śpiewać pieśni komunistyczne. Nie wszystko mogłem zrozumieć, ale wyjaśniono mi, że tekst znaczy mniej więcej:” Dla młodych jest wolność, dla starszych szacunek.”.

Uczyłem się rosyjskiego dosyć szybko, ale był to tylko język mówiony, potoczny; pisanie było czymś zupełnie innym. Doktryna komunistyczna była głęboko zakorzeniona w umysłach młodych i byli oni bardzo dumni z systemu. Nauki Lenina były ich religią, często go cytowali. Unikałem rozmów o polityce z nimi, po prostu się bałem.
Niektóre młode Polki miały romanse z Rosjanami, w zamian za przysługę lub jedzenie. Pamiętam pewien epizod. Kiedyś zostałem zbudzony w środku nocy przez jedną z pań, która trzymała w rękach mały węzełek. Płakała i szeptała do mnie: “moja córka właśnie urodziła martwe dziecko, zawinęłam je w stare ubranie, proszę, proszę, pogrzeb je gdzieś na cmentarzu.” W ciemnościach, z węzełkiem w ręku poszedłem na cmentarz, wykopałem łopatą płytki grób, bo ziemia była twarda i złożyłem w nim dziecko. Odmówiłem krótką modlitwę i wróciłem. Jestem pewien, że jakiś wilk, pies czy wąż trafił na ten grób prędzej czy później.

Moja droga hrabina pracowała ciężko i starała się bardzo przyzwyczaić do nowych warunków, ale niestety, było to dla niej za ciężkie. Zmarła. Pochowano ją bez ceremonii i księdza, tylko uczestnicy modlili się cicho, o czym świadczyły ich poruszające się niemal bezgłośnie usta.

Maszyny rolnicze, które dostarczano na farmę były bardzo nowoczesne, traktory, pługi, kombajny itp. A jednak, co było zastanawiające, ci, którzy ich używali, nie troszczyli się w ogóle o nie. Nikomu nie chciało się wysilać i pracować, kiedy i tak większość plonów zabierze państwo. Własność prywatna była bardzo ograniczona i brakowało jej motywacji. Mały gliniana chatka z ogródkiem. Tylko jedna krowa. Państwo dostarczało rośliny, maszyny, ziarna i zboże do uprawy. Większość plonów musiała iść dla państwa, tylko mały procent tego był przeznaczony dla pracownika. Jeśli plony były mizerne, państwo reagowało zupełną obojętnością, czego wynikiem często był głód.
W pierwszym roku Polacy mogli zarabiać maksymalnie połowę tego, co było przeznaczone dla pracownika “pełnoetatowego”. Klimat zimą był syberyjski a temperatura spadała czasem do -50 stopni. Śnieg pokrywał nasze lepianki po sam dach i musieliśmy łopatą wykopywać sobie wyjście. Burze śnieżne były gwałtowne i niebezpieczne. Widoczność spadała niemal do zera i ciężko było utrzymać wyznaczony kierunek.

Jedna ze starszych pań próbowała kiedyś przejść z jednej strony na drugą. Zniknęła i ciała jej nigdy nie odnaleziono. W nocy słychać było wilki wyjące w pobliżu wioski. A jednak masy śniegu przykrywające nasze lepianki stwarzały wrażenie jakby igloo. Jedyny opał jaki mieliśmy były to suszone kostki nawozu, siana i krzaków. Paliły się bardzo łatwo i nie wydawały nieprzyjemnego zapachu.

Przetrwaliśmy zimę i wkroczyliśmy w rok 1941. W Święta nie jedliśmy niczego nadzwyczajnego. Dostawaliśmy chleb, mleko, kasze, kleiki, potrawy zrobione z mąki i tłuszczu jagnięcego. W lecie i na jesieni urozmaicaliśmy sobie dietę warzywami i ziemniakami.

Pewnego razu nie mieliśmy chleba przez kilka dni. Po skończonej pracy w stajni pojechałem pociągiem do najbliższego miasteczka, oczywiście bez biletu. Chodziłem od domu do domu i wszyscy dawali mi trochę chleba, kromkę lub dwie. Uzbierałem cały worek chleba. Po powrocie oficerowie NKWD oskarżyli mnie o próbę ucieczki do Polski. Tłumaczyłem im, że to nie tak, że ten chleb uzbierałem dla głodującej rodziny. W końcu uwierzyli mi i wypuścili, ku wielkiej radości mojej rodziny.

Kiedy nadeszła wiosna, mieliśmy więcej pracy. Orka, zasiewanie przynosiły nadzieję, ale jeden mały epizod zakłócił stan naszego ducha. Jeden z małych chłopców, zaledwie dwunastoletni, regulował głębokość pługu siedząc na traktorze. Zasnął przy tym i spadł pomiędzy ostrza pługu. Zginął natychmiast a traktorzysta nie zauważył nawet co się stało.

Na pogrzebie chłopca staliśmy wszyscy nad jego grobem, tłumiąc gniew. Mój przyjaciel Zygmunt nie mógł się powstrzymać i powiedział kilka słów. Powiedział, że ten biedny chłopiec pracował i zginął za kawałek radzieckiego chleba. Nie spodobało się to kilku młodych członkom Komsomolu i donieśli na niego NKWD.
Pewnego dnia przyjechała grupa oficjeli, wyglądali jak urzędnicy. Przepytywali ludzi, mniej więcej w moim wieku, o nasze wykształcenie. Mieli to wszystko spisać i potem wysłać nas do miast, abyśmy mogli dalej się uczyć. Wzbudziło to nadzieje, ale także i podejrzenia.
Kiedy tylko było to możliwe i zdobywałem kawałek papieru, pisałem listy do Tadeusza. Opisywałem warunki naszego życia na farmie, ludzi, miejsca w których bywałem, choć zawsze pisałem ostrożnie. Czasem próbowałem też pisać patriotyczne wiersze, w których wyrażałem swoją tęsknotę za Polską.

Życie toczyło się dalej i z czasem zapomnieliśmy o delegacji, która nas odwiedziła. W lecie przyjechały do nas rosyjskie studentki, które przez wakacje miały pracować na farmie. Wzbudzaliśmy w nich duże zainteresowanie, bo nigdy nie widziały Polaków.
Kiedyś wzbudziłem salwę śmiechu, kiedy podczas schylania pękły mi spodnie i wszyscy zobaczyli gołe pośladki. Pobiegłem do namiotu bardzo zawstydzony i siedziałem tam półnagi podczas gdy dziewczęta reperowały moje spodnie w namiocie obok. Byłem bardzo zadowolony, gdy mogłem znów pojawić się wśród nich z zacerowanymi spodniami.

Pewnego dnia zniknął brat Neli. Bez śladu, bez przyczyny. Jego matka była zrozpaczona a my zdziwieni. Następnego dnia przyjechali ci sami ludzie co poprzednio. Tym razem mieli mundury i pistolety- oficerowie NKWD. Był wśród nich kapitan Tcheremiskin. Wezwali Nelę, mnie i braci Holińskich na przesłuchanie. Oskarżyli nas o ukrywanie brata Neli, o spiskowanie przeciwko Związkowi Radzieckiego i o namawianie brata Neli, Zdzicha, do ucieczki do Polski. Oskarżono nas o zaplanowanie ucieczki Zdzichowi, ale odpowiedzią było nasze milczenie. Straszono nas najsurowszymi karami za kontrrewolucję. Potem NKWD odjechało, zostawiając nas z naszymi myślami i strachem.

Przez kilka tygodni nic się nie działo. Z jakiegoś niewiadomego powodu kazali nam zawsze pracować razem. Któregoś dnia zbieraliśmy siano. Było ciepło i pracowaliśmy widłami. Nagle podjechała do nas ciężarówka. Czterech żołnierzy NKWD wysiadło z niej i krzyknęło: “zostawcie widły i wsiadajcie do ciężarówki!” Ustawili nas w czterech kątach budy twarzami do zewnątrz i zakazali rozmawiać. Żołnierze siedzieli w środku ze strzelbami gotowymi do strzału i pilnowali, czy się nie komunikujemy. Jechaliśmy drogą przez stepy a była to długa droga. Wieczorem dotarliśmy do dużego miasta, Aktiubińska, jak się później dowiedziałem. Nela, Zygmunt, bracia Holińscy i ja zdołaliśmy tylko wymienić spojrzenia, a potem odprowadzono nas do cel w biurze NKWD. Szliśmy przez korytarze wyłożone dywanami i matami w celu tłumienia dźwięków. Otworzono drzwi celi i wszedłem do środka. Wizjer z zasuwą, małe zakratowane okno, drewniana podłoga, oto widok, jaki w środku ujrzałem. Mój watowany fartuch służył mi za poduszkę, kiedy próbowałem zasnąć. Ale wkrótce otworzono drzwi i żołnierz dał mi znak, bym podszedł do drzwi. Spytał mnie o imię a potem skinął głową na znak, że to nie o mnie mu chodzi. Po paru minutach otworzył drzwi i szepnął: „chodź za mną.” Prowadził mnie przez korytarze, przez podwórze, inny budynek, biuro aż w końcu wprowadził mnie do ciemnego biura. Za biurkiem siedział wygodnie kapitan Tcheremiskin. Z uśmiechem powiedział, bym usiadł na krześle ze stopami na krześle i kolanami przy brodzie. Zaczął czytać oskarżenia: że publikowałem podziemny kontrrewolucyjny magazyn, który rozprowadzałem wśród Polaków, by nastawić ich przeciwko ZSRR i zorganizować ucieczkę do Polski. Kiedy skończył czytać, powiedział, że jeśli podpiszę, nic mi się nie stanie i nie będą mnie więcej przesłuchiwać.

Wszystko we mnie się zbuntowało. Mieszkałem w okropnych warunkach na zesłaniu, bo ojciec był w policji. Nie mieliśmy papieru, tylko “Pravda” i “Izviestia” ukazywały się raz na jakiś czas. Nie było papieru toaletowego, ubikacje stanowiły dziury w ziemi a podcieraliśmy się grudkami ziemi. Takie wyliczanie trwałoby dłużej niż akt oskarżenia, ale milczałem zawzięcie, kiedy on wciąż powtarzał te same rzeczy. Siedzenie w takiej pozycji sprawiało mi ból, ale w końcu odprowadzono mnie do mojej celi i powiedziano, że od szóstej rano nie wolno mi spać. Tak samo było następnego dnia. Przesłuchanie zaczynało się o północy i trwało do wczesnych godzin rannych, a potem brak snu. Strażnicy obserwowali nas przez judasze. Było tak cicho. Około 7 rano dostałem kubek gorącej wody i kromkę chleba. Wieczorem też dostałem kubek wody. Stosowali różne triki, aby mnie złamać. Samotność i bezruch miały nas stłamsić. “Przyznaj się, przyznaj i podpisz”, powtarzał przesłuchujący po czym wychodził i zostawiał mnie samego. Nie mogłem jednak zmieniać pozycji w jakiej siedziałem. Po chwili do pokoju wpadali oficerowie NKWD, krzyczeli i pokazywali mnie palcami i mówili, że jeśli się nie przyznam, to mnie zastrzelą. Potem znikali i zostawiali mnie w zupełnej ciszy. Przesłuchujący wracał, siadał z nogami na biurku i drzemał. Dwa razem zemdlałem i nie pamiętam, jak odzyskałem przytomność. Kiedyś w nocy dwaj żołnierze odprowadzali mnie do celi. Ledwo szedłem a wtedy nagle jedne z nich popchnął mnie na ścianę i kazał podnieść ręce do góry. “Zastrzelimy cię, nie ruszaj się.” Wycelowali do niego z dwóch strzelb, ale nie wystrzelili. Zmęczenie nie pozwalało mi jasno myśleć. Potem odprowadzili mnie do celi.

Kiedy znikają inne wartości, człowiek zwraca się do Boga. Modliłem się więc leżąc na podłodze w moje celi. Próbowałem sobie też przypomnieć części mszy po łacinie, których musiałem się uczyć w szkole. To dziwne, jak słowa wracały do pamięci, kiedy tylko się spróbowało. Czerpałem z tego jakieś pocieszenie.

Raz dziennie chodziłem do latryny i byłem pilnowany przez strażnika, tak aby nie móc skontaktować się z żadnym z moich przyjaciół. Ta rutyna skołowała mnie i wkrótce zacząłem podupadać na zdrowiu.

W końcu osiągnąłem stan fizycznego i psychicznego wyczerpania, było mi wszystko jedno. Czasami chciałem umrzeć, wierząc, że zaznam wtedy spokój.
Czasem do śniadania dodawano małą surową cebulę. Sztuczki przybierały coraz to nowe formy. Kiedyś zaprowadzono mnie do pokoju, gdzie na wielkim stole leżały najróżniejsze potrawy. Ich zapach przyprawił mnie o zawroty głowy. Przesłuchujący powiedział: “przyznaj się i podpisz a damy ci zjeść to pyszne jedzenie.” Nic nie odpowiedziałem, więc odprowadzono mnie od celi. Co dziwne, nigdy nie zostałem uderzony.
Zauważyłem, że w mojej celi był cylindryczny piecyk, który ogrzewał dwie cele w zimie. Któregoś dnia ktoś zaczął pukać w piecyk z drugiej strony. Zaintrygowany przycisnąłem ucho do ściany i po chwili usłyszałem głos Neli, która siedziała w celi obok.
Po sześciu tygodniach męki podpisałem przyznanie się do winy. Byłem wykończony i nie obchodziły mnie już konsekwencje tego czynu.

Po tym, do mojej celi przyprowadzono towarzysza. Był to starszy pan, Niemiec, prawie nie mógł chodzić. Powiedział mi, że po Rewolucji Bolszewickiej osiadł w ZSRR, był wiernym komunistą i po wielu latach pracy dorobił się małego domku, ogródka i kozy. Został aresztowany w czerwcu 1941 roku, kiedy Niemcy zaatakowali Związek Radziecki. Według niego, aresztowano wtedy wielu Niemców. Został oskarżony o szpiegostwo, czemu zaprzeczał, bo, jak mi powiedział, jedyny kontakt z Niemcami dotyczył jego rodziny i były to głównie paczki z jedzeniem i kilka listów. Płakał i miał złamane serce. Nauczyłem się od niego “Ojcze Nasz” i “Wierzę w Boga” po niemiecku. Ostrzegł mnie też, że NKWD osadzało szpiegów w roli współwięźniów. “Strzeż się tego,” mówił. Biedny Niemiec był często bity podczas przesłuchiwań i w końcu umarł.

Kiedy podpisałem zeznania, zaprzestano przesłuchiwań. Skończyła się też ta przeraźliwa cisza. Strażnicy dawali mi niedopałki swoich papierosów. Czasem krzyki, przekleństwa, płacz lub histeryczny śmiech przerywały ciszę. strażnicy mówili, że to krzyczą ci “skazani na śmierć.” “Staramy się być mili dla nich przed egzekucją”, mówili. Ludzie ci dostawali lepsze jedzenie i papierosy a strażnicy tolerowali ich przekleństwa i zniewagi słowne.

Wkrótce potem przeniesiono mnie do tak zwanej “celi komunalnej”, celi dla tych, którzy czekali na proces. Z wielką radością spotkałem tam braci Holińskich, Zygmunta, Zdzicha. Wszyscy staliśmy a jedynym przedmiotem w celi była beczka stojąca w rogu, “parasha”, która służyła za toaletę.

Mieliśmy tyle do omówienia i zastanawiałem się skąd mam tyle siły na rozmowę. Rozmawialiśmy głównie o Zdzichu, bracie Neli. Ustaliliśmy, że jego zniknięcie było dokładnie zaplanowane. Zarządca farmy polecił mu zawiść ważny list naczelnikowi stacji kolejowej. Kiedy tam szedł, spotkał dwóch cywili w zaparkowanym samochodzie (oficerowie NKWD). Poprosili Zdzicha o pomoc przy rzekomo zepsutym pojeździe. Kiedy im pomógł, zaofiarowali się, że go podwiozą na stację. Nie zatrzymali się na niej jednak, lecz zawieźli go prosto do więzienia. Został zamknięty w pojedynczej celi i wypytywany co wie o nas i o kontrrewolucyjnej propagandzie na farmie. Nelę spotkaliśmy później w czasie procesu.

W celi “komunalnej” stało obok siebie 40 współwięźniów różnych narodowości: Rosjanie, Kazachowie, Rumuni. Był nawet jeden mołdawski oficer, któremu oderwano insygnia oficerskie z munduru. Wyglądał źle i miał niedbale obandażowaną ranę na szyi. Dzięki Bogu w tej celi byliśmy tylko dwa dni. Potem naszą czwórkę wsadzono do pociągu “Stolypiński” na stacji Aktiubińsk. W pociągu był jeden wagon przystosowany do przewozu więźniów. Ku naszemu zdziwieniu wysiedliśmy na stacji Dzhuruń i zostaliśmy zamknięci w pojedynczych celach w więzieniu miejskim. Tam oczekiwaliśmy na proces. Kiedy my byliśmy w Aktiubińskum, historia obfitowała w ważkie zdarzenia. 22 czerwca 1941 roku Niemcy zaatakowały Związek Radziecki a 12 lipca został podpisany Brytyjsko -Radziecki Traktat o Wzajemnej Pomocy. Zaczęto także utrzymywać stosunki dyplomatyczne z polskim rządem na uchodźctwie (Londyn). 3 grudnia Stalin gościł w Moskwie gen. W. Sikorskiego i obiecał mu, że uwolni wszystkich Polaków z obozów pracy, więzień itp. i że stworzy sześć polskich dywizji, które walczyłyby z ziemi radzieckiej o wyzwolenie Polski. Ale nawet wtedy, kiedy niemieckie karabiny słychać już było w Moskwie Stalin upierał się, że wschodznia granica Polski ma przebiegać wzdłuż linii ustalonej patkem Ribbentrop- Mołotow z 1939 roku. Delegacje polsko-radzieckie ustaliły, że kwatera główna polskiej armii będzie się znajdować w Jangi-Jul Ur. Taszkient.

Miały powstać formacje:
5 Dywizja Piechoty w Dzalal Abad,
6 Dywizja Piechoty w Szchrislab,
7 Dywizja Piechoty w Kerminecol,
8 Dywizja Piechoty w Czok-Pak (Rakowski),
9 Dywizja Piechoty w Margelal,
10 Dywizja Piechoty w Lugawoje,
Szkoła oficerska w Wrenskayu i
Brygada Pancerna w Karabaltach.

30 lipca 1941 roku zostało podpisane porozumienie Churchill- Sikorski i miały powstać na jego mocy Polskie Siły Zbrojne.

Ale dla nas nic się nie zmieniło, radziecki wymiar sprawiedliwości działał w swoim tempie. Świadomość wojny wpłynęła jednak łagodząco na metody przesłuchiwań.
Co ciekawe, nasze rodziny w Pacharze wiedziały, gdzie jesteśmy. Anna przyniosła mi kawałek chleba i opowiadała o zmianach, jakie zachodzą i o tworzeniu Armii Polskiej. Byłem jednak zbyt wyczerpany i jakoś nie przyjąłem tego do wiadomości.
2 października 1941 nasza piątka trafiła do sądu. Nela trzymała się dzielnie. Cała sala wypełniona była naszymi rodzinami i przyjaciółmi z Pacharu. Kiedy nas wprowadzono, dało się słyszeć jęki rozpaczy, bo wyglądaliśmy, może z wyjątkiem Neli, jak szkielety. Kiedy wszedł sędzia wszyscy wstali i czekali, aż on zajmie miejsce. Spod jego kurtki wystawał pistolet. Oskarżyciel czytał zarzuty, które dotyczyły nas wszystkich i mówiły, że” wzbudzaliśmy w swoich rodakach a także i w Rosjanach chęć do obalenia systemu sowieckiego”.

Zygmunt Holiński został oskarżony o redagowanie gazety “Uchodźcy”. Ja miałem być jego zastępcą a reszta miała rozprowadzać gazetkę. Podobno krytykowaliśmy w niej rząd radziecki i system farm. Byliśmy szpiegami i mieliśmy kontakt z polskim podziemnym ruchem kontrrewolucyjnym w Rumunii.

Kolejnym oskarżeniem było: Wasz ojciec był policjantem a wy jesteście kontrrewolucjonistami. Wszystkie nasze listy do Polski były przedstawione sędziemu w tłumaczeniu rosyjskim. Kiedy zakończono odczytywanie zarzutów sędzia, młody człowiek z garniturze oddał głos obrońcy. Był to adwokat wyznaczony nam z urzędu. Powiedział tylko, że jesteśmy młodzi, niedoświadczeni i przyznaliśmy się do winy, więc zasłużyliśmy a przychylność sądu i w miarę łagodny wyrok. Sędzia spytał, czy mamy coś do dodania. Wszyscy koledzy spojrzeli na mnie. Powiedziałem więc, że jestem niewinny, odrzuciłem wszystkie zarzuty i spytałem sędziego czemu nas sądzi, mając na względzie porozumienia i traktaty podpisywane między Związkiem Radzieckim i rządem polskim na uchodźctwie. Powiedziałem, że przecież tworzona jest Armia Polska i wyraziłem gotowość walki z Niemcami.

Po tym wyznaniu zaległa cisza. Do mej pamięci wróciły sceny z celi, w której siedziałem podczas przesłuchiwań. Raz czy dwa słyszałem rytmiczne kroki maszerujących żołnierzy i melodie piosenek takich jak: “Katiusza”, “Tatszanka”, “Kalinka”, “Moskwa Moja”. Myślałem, że tracę życie gnijąc tu, zamiast walczyć jako żołnierz.
Sędzia odczytał wyroki, Zygmunty Holiński- 10 lat i konfiskata mienia, ja- 7 lat, Nela i obaj Zdzichowie- 5 lat. Odczytywaniu wyroku towarzyszył płacz zgromadzonych na sali.
Sędzia powiedział, że nic nie wie o tworzeniu Armii Polskiej. Pozwolił nam spędzić pół godziny z rodzinami, co wystarczyło zaledwie na objęcia i łzy.

Ciężarówka NKWD zabrała nas do więzienia w Tymirze, około 25 km od Dzhurunia. Tam umieszczono nas w dużej celi, gdzie na podłodze leżały materace wypełnione słomą i sianem. Było tam więcej miejsca i światła. Było to typowe więzienie wybudowane w kwadracie, z dużym dziedzińcem pośrodku. W każdym rogu była wieża, na której stał strażnik z karabinem maszynowym. Wzdłuż wewnętrznych ścian biegały psy przyczepione za smycze do barierek. Na każdej wieży zamontowano też reflektory.
Wkrótce po przyjeździe dowiedziałem się jaka jest najważniejsza reguła w więzieniu. Jeśli ukradniesz chleb współwięźnia, zginiesz. Jedzenie się poprawiło. Na śniadanie dostawaliśmy chleb i kubek gorącej wody, kolorem przypominającej trochę herbatę. Na obiad miseczkę kaszy i kawałeczek mięsa. Na podwieczorek znowu imitację herbaty i czasami surową cebulę. Więzienie było dla tych, którzy nie zostali od razu zesłani do obozów pracy. Po pewnym czasie zaszły ciekawe zmiany. Współwięźniowie byli grupowani względem zawodów i umiejętności. Profesorowie rosyjscy, skazani za czyny kontrrewolucyjne, artyści i mordercy, którzy zawsze podkreślali, że są niewinni.
Nasza czwórka naturalnie pozostała razem, ale bardzo lubiłem też rozmowy z profesorami, to było coś jak przedłużenie edukacji. Byli zawsze mili i uczciwi. Również rozmowy z mordercami były fascynujące, a ich opowieści słuchałem zawsze z wypiekami na twarzy.

Jedne z profesorów wygłaszał teorię, według której przymierający głodem jest w stanie zjeść wszystko, a organizm sam pozbędzie się tych substancji, które uzna za niepotrzebne i szkodliwe. Z czasem nuda zaczęła nam ogromnie doskwierać. Z więzienia słyszeliśmy żołnierzy Armii Czerwonej, jak szli i śpiewali wojskowe piosenki. Nuda uczyniła z nas wynalazców. Jeden ze współwięźniów wyjął mały kawałek metalu z żelaznego piecyka. Ostrzenie go o dno ceramicznego kubka zajęło mu kilka tygodni. w końcu otworzył “salon fryzjerski”, i golił sobie włosy na głowie. Czas nie grał roli, postęp dokonywał się powolutku a on wyglądał bardzo śmiesznie, bo na głowie miał powiększającą się łysinę. Ukończenie pracy zajęło mu kilka tygodni.
Powstał też pomysł zrobienia kart do gry. Ale jak? Najpierw poprosiliśmy o papier, rzekomo, aby napisać odwołanie do sądu. Skleiliśmy kartki wilgotnym chlebem wyciśniętym przez materiał. Kiedy wszystko wyschło i zesztywniało, poprosiliśmy “fryzjera” by swym ostrym “nożem” pociął kartki na mniejsze kwadratowe kawałki. Narysowaliśmy na nich piki, kiery itd. Ktoś zdobył, nie wiadomo jak, ale to musiało być trudne, zapałki i gumkę, która wyglądała jak część podeszwy. Paląc gumę uzyskaliśmy czarny “tusz”, którym pokryliśmy narysowane figury. Prawie już kończyliśmy, kiedy nagle, zwabiony smrodem palonej gumy, przyszedł strażnik i znalazł karty u mnie. Zaprowadzono mnie do celi przystosowanej do wymierzania kar więźniom. Była to bardzo mała cela, w której stało się po kostki w wodzie a ściany pokrywały tysiące karaluchów. Przez dwa dni i noc stałem tam i zabijałem karaluchy, bylem zupełnie wyczerpany. Kiedy mnie wypuścili byłem półprzytomny. Strażnik zaniósł mnie do celi, gdzie przyjaciele dali mi mnóstwo chleba.

Pewnego dnia do naszej celi przyniesiono dwa worki suchego chleba. Jak się później dowiedziałem, moja siostra Anna uzbierała ten chleb w wiosce. Potem pojechała pociągiem do Dzhurunia i tam wynajęła osła. Szła potem 25 km do więzienia w Tymirze by przekazać mi chleb. Ten rozprowadziłem szybko pomiędzy wszystkich moich współwięźniów.
To było dziwne, ale następnego dnia nasza piątkę zastała zaprowadzona do biura naczelnika. Tam zobaczyliśmy Nelę po raz pierwszy, ale nie pozwolono nam z nią rozmawiać. Naczelnik był niezwykle miły i odczytał nakaz zwolnienia.
Nie zareagowaliśmy od razu, nie mogliśmy uwierzyć, że to prawda. Przyzwyczajeni do ich sztuczek myśleliśmy, że ta jest następna. Ale naczelnik czytał dalej; o wielkości Związku Radzieckiego, sprawiedliwości i wielkim geście, który okazał rząd wypuszczając na wolność kontrrewolucjonistów, poważnych kryminalistów. Podkreślił, że po takim akcie łaski już zawsze powinniśmy pozostać lojalni Rewolucji Bolszewickiej.
Podprowadzono nas do bramy, którą otworzono na chwilkę i zamknięto zaraz za nami. Przez chwilę staliśmy pod bramą, zdumieni, ściskając w rękach nasz skromny dobytek, który oddali nam strażnicy. Byliśmy w więzieniu dość krótko, ale i tak świat na zewnątrz wydał nam się bardzo inny, dziwny. Ludzie, zwierzęta i przedmioty były zniekształcone w naszych oczach. W końcu zorientowaliśmy się, że to my jesteśmy przeinaczeni i że to właśnie miało na celu wypuszczenie nas z więzienia. Nikt na nas nie czekał, nie powiedział, dokąd mamy iść. Byliśmy zagubieni przez chwilę i przytłoczeni tym darem wolności. Był to 8 października 1941 roku. Poszliśmy w kierunku zabudowań Tymiru. Mieliśmy przy sobie parę rubli, które oddano nam przy wyjściu. Znaleźliśmy stołówkę. Nigdy nie zapomnę smaku tamtego jedzenia. Była to potrawka z mięsa wielbłąda, najlepsze danie, które jadłem od momentu, w którym przyjechałem do ZSRR. Wielbłądy żyły na stepach. Spytaliśmy o kierunek do Dzhurunia i poszliśmy. Po paru kilometrach napotkaliśmy kolumnę wozów Armii Czerwonej i poprosiliśmy o podwiezienie. Zgodzili się od razu. Rozmawiałem z żołnierzami i opowiadałem im o naszych losach. Wysłuchali mnie a później zaczęli sypać przekleństwami na Stalina, Związek Radziecki, cały ten system itp. Ja, wiedziony podejrzeniami, nie przyłączyłem się do krytyki. Myślałem, że może to pułapka. Podziękowaliśmy za podwiezienie i ich życzliwość. Z czasem zacząłem jednak myśleć, że chyba mówili wtedy szczerze.

Z Dzhurunia złapaliśmy pociąg towarowy do Pacharu. Pociąg nie zatrzymał się na stacji, ale skoczyliśmy z niego nie doznając na szczęście żadnych obrażeń. Powitaniu z rodzinami towarzyszyły łzy i wielka radość. Nawet zarządca farmy ucieszył się na nasz widok, gdyż wszyscy młodzi zostali powołani do Armii Czerwonej i zmniejszyła się drastycznie liczba rąk do pracy. Zaoferował nam status pełnoprawnych pracowników, pełne wynagrodzenie i nagrody za pracę na równi z pracownikami sowieckimi.
Przetrwaliśmy kolejną zimę, ale tym razem, dzięki udanym żniwom Anna, Staś i Bolek dostali więcej chleba, mleka, kaszy i ziemniaków. Nasze umysły drążyło pragnienie przyłączenia się do Armii Polskiej. Nasze plany zostały popsute przez jedne epizod, przez który omal ponownie nie trafiliśmy do więzienia. Zima była bardzo mroźna, temperatura dochodziła do -50 stopni Celsjusza. Zarządca nakazał naszej czwórce (bez Neli) jechać do Dzhurunia z sianem dla Armii Czerwonej. Ubraliśmy się w futra, które zakrywały wszystko prócz oczu, watowane tuniki i spodnie i walonki. Każdy z nas dostał duże sanie i woła. Szliśmy razem z pięcioma innymi saniami, prowadzonymi przez naszych przewodników, lokalnych Kazachów. Szliśmy pojedynczą kolumną przez śnieg i zamarznięte jezioro. Na lodzie prawie nie było śniegu, gdyż silne wiatry zdmuchiwały go nieustannie.

Było ślisko i woły traciły równowagę. Mój jako pierwszy upadł rozstawiając nogi. Zwierzę maiło zerwane wiązadła i było unieruchomione. To samo stało się z wołem Zygmunta. Staraliśmy się postawić zwierzęta na nogi, ale nic z tego. Zdołaliśmy wsadzić woły na sanie i po naradzie z Kazachami zdecydowaliśmy się na powrót do “Pacharu”. Zostawiliśmy te ż po drodze sanie ciągnięte przez ranne woły. Uprząż zaczęła pękać z powodu mrozu. Podziwialiśmy też naszych kazachskich przyjaciół, gdyż ruszyli oni w dalszą drogę do Dzhurunia, zabierając też nasze siano.

Kiedy wracaliśmy zapadał zmierzch i stado wilków podążało za nami, czując łatwą zdobycz. Kazachowie ostrzegali nas byśmy pod żadnym pozorem nie zatrzymywali się, a gdyby nas zaatakowały, mieliśmy zdjąć czapki, zakryć ręce i wcisnąć czub czapy wilkowi do paszczy, dusząc go w ten sposób. Zapewniali nas, że to działa. My jednak dziękowaliśmy Bogu, że nie było to konieczne. Z pierwszym promieniem słońca dotarliśmy do farmy i obudziliśmy zarządcę, który obejrzał woły. Był wściekły, bo zwierzęta nadawały się tylko na rzeź. Oskarżył nas o sabotaż i straszył, że zawiadomi NKWD. Nie zrobił jednak tego. Woły zostały zabite i wszyscy cieszyli się jedząc mięso przez jakiś czas.
Ten nieszczęśliwy epizod przyspieszył naszą decyzję wyjazdu z Pacharu i wstąpienia do Armii. Wróciliśmy do rodzin by wszystko omówić i zaplanować. Holińscy, Nela i Staś rozmawiali ze swoimi matkami. Moja sytuacja była inna, gdyż miałem rodzeństwo, które miało zostać same (Anna- 22 l., Staś – 16 l., Bolek-9 l.).

Czułem, że będzie lepiej zostawić ich tu, gdyż nie wiadomo było jak cała wyprawa się zakończy. Niemcy podążali w głąb Związku Radzieckiego, siła robocza została poważnie uszczuplona prze powołania do wojska, sądziłem więc, że lepiej im będzie na farmie, gdzie mieli zagwarantowane jedzenie. Prosiłem Stasia by został i opiekował się Anna i Bolkiem, ale był bardzo uparty i chciał jechać ze mną.
Wyruszyliśmy pociągiem w stronę Taszkientu i gór Republiki Kirgistanu, a celem podroży było małe miasteczko Chok-Pak, gdzie tworzono 8 Polską Dywizję Piechoty. Na miejscu zastaliśmy pokryte śniegiem góry i namioty na stokach. Po badaniu medycznym, które wcale nie było dokładne, polecono nam pójść do namiotu rekrutów. Było w nim zimno i wilgotno. Staś przeszedł badania, mimo iż skłamał przy podawaniu wieku. Pośrodku namiotu stał piecyk, który ogrzewał nas w zimne noce, kiedy ziemia zamarzała. W ciągu dnia błoto odmarzało i spływało w dół po stokach. To miejsce w ogóle nie przypominało obozu wojskowego. Tak naprawdę był to oddział, w którym kwarantannę przechodzili ci, którzy przeżyli w obozach pracy na Syberii. Byli to sami cywile i wszyscy wyglądali strasznie. Jedzenie składało się z kaszy: kleiku z kawałkiem mięsa i czarnym chlebem. Największy barak w okolicy był to szpital, w którym ludzie umierali jak muchy i praktycznie w ogóle nie było leków.

Ku memu przerażeniu, pierwsze dwa tygodnie mojej służby miałem spędzić przy kopaniu dołów dla zmarłych na tyfus, który szalał w szpitalu. Wątpię, czy jakikolwiek pacjent tego szpitala przeżył.Po paru dniach Staś zaczął przeraźliwie kasłać, gdyż przypadkiem spalił swoje “valonki”. Wyglądał okropnie, więc poszedłem z nim do komendanta, powiedziałem o jego stanie zdrowia i poprosiłem, by zezwolił Stasiowi na powrót do Pacharu, gdzie mieszkała Anna z Bolkiem. Komendant popatrzył na Stasia i kazał mu natychmiast wracać na farmę. Staś niechętnie zaakceptował tę decyzję. Zabrał jednak zapas chleba, uściskał mnie i poszedł. Pamiętam, że powiedziałem, mu wtedy “wystarczy jak jeden z nas zginie tutaj za Polskę.”

Po dwóch tygodniach kopania grobów, ci, którzy przeżyli, pomaszerowali do nieczynnej kopalni węgla, około 10 km od Chok-Pak. Moje walonki rozpadły się a te które dostałem w zamian były zbyt małe. Nie wiem, jak to zrobiłem, ale przeszedłem ten dystans po śniegu ze stopami owiniętymi szmatami. Po kilku godzinach odpoczynku zostaliśmy ogoleni, nasmarowani jakąś maścią i środkami dezynfekującymi i wykąpani. Dano nam też, ku naszemu zdumieniu, kompletny mundur żołnierzy Armii Brytyjskiej. Byliśmy żołnierzami. Co za radość! Dano mi jakąś urzędniczą robotę w biurze. Po kilku dniach na odpoczynek i wyzdrowienie, w naszych nowych mundurach i butach, poszliśmy przez śniegi do stacji kolejowej Chok-Pak. Za maszerującymi jechały sanie, gotowe podwieźć tych, którzy byli zbyt słabi, by iść dalej. Ja byłem jedną z takich osób, gdyż w pewnym momencie po prostu zemdlałem. Po przyjeździe na stację mój przyjaciel Adam i mój inny kolega eskortowali mnie do pociągu. Przy każdych drzwiach stali żołnierze Armii Radzieckiej, którzy sprawdzali, kto nadaje się do podróży. To był kolejny zwrot w moim życiu. Jeden z podoficerów zatrzymał nas przed wejściem i zapytał: “co z nim, jest chory?”. Adam odpowiedział:” nie, tylko pijany.” Rosjanin zaklął i powiedział: “wsadźcie go do środka.” Ulżyło mi, gdyż gdyby mnie nie wpuścił, wylądowałbym w szpitalu, a tam…

Wiele lat później, kiedy mieszkałem w Cheltenham, zadzwonił telefon. Obcy głos z amerykańskim akcentem spytał, czy rozmawia z Michałem Wartalskim. Kiedy potwierdziłem, dowiedziałem się, że rozmawiam z Royem Leonardem z Radio Chicago. Co roku w czasie Gwiazdki radio to nadawało program, w którym ludzie opowiadali fascynujące historie ze swojego życia. Teraz mamy u nas w studio Adama Swierza, opowiedz nam, Michał, jak Adam uratował ci życie w Rosji w 1942 roku. Jesteś na żywo. Później dostałem paczkę z Chicago. W środku był miły list, pudełko czekoladek, czapka i sweter “The Chicago Bears”, amerykańskiego klubu piłki nożnej.
Adam z kolegą wsadzili mnie do pociągu. Stopniowo odzyskiwałem siły. Adam opiekował się mną po drodze do Taszkientu. Powiedział mi później, że karmił mnie i podawał mi do picia rozcieńczoną wódkę. Cokolwiek zrobił, ocalił mi życie.

W Taszkiencie pomaszerowaliśmy do obozu Armii Czerwonej. mieszkańcy patrzyli na nas ze zdumieniem. My zaś nie wiedzieliśmy dokładnie co się dzieje. Zaprowadzono nas do dużej sali, udekorowanej czerwonymi i biało-czerwonymi flagami, i podano posiłek. Orkiestra Armii Czerwonej grała polskie i rosyjskie melodie. W przemówieniach podkreślano przyjaźń polsko- sowiecką.” Hura, hura, będziemy walczyć z nazistami, pokonamy ich!! Niech żyje Polska, niech żyje Związek Radziecki.”, krzyczeli wszyscy. Zagrano też hymny obu państw. Wszystko to sprawiło, iż łzy napłynęły mi do oczu. Ledwo mogłem uwierzyć w to, co widzę.

Przypomniał mi się ów starszy Rosjanin, Teli Zhenko, z którym kiedyś transportowałem wodę dla traktorzystów. Powiedział mi on, że kiedy będziemy odchodzić ze Związku Radzieckiego, zagrają nasz hymn narodowy. Poruszony tym niesamowitym przeżyciem, spałem potem jak kłoda w barakach Armii Czerwonej.
Z Taszkientu pojechaliśmy przez Samarkandę aż do portu Krasnovodsk, u wybrzeży Morza Kaspijskiego. Stamtąd, przez wzburzone morze, płynęliśmy statkiem ‘Agimah-Ogly’ (wielu z nas miało chorobę morską i biegunkę). Silny wiatr wydmuchiwał zawartość toalet, która lądowała między innymi na mojej gumowanej pelerynie, która służyła mi za schron. Ląd na horyzoncie! Nareszcie, jasne piaski plaż Pahlevi, Persja.

Z PAHLEVI DO SZKOCJI

Pahlevi wyglądało jak niebo: wszystko w jasnych kolorach, wyrosłe jakby z jakiejś duchowej wizji, wolność, spokój i przewidywalność. Po naszej męce przyszedł czas na nadzieję i cel. Przykro było patrzeć jak wielu ludzi umarło w czasie pierwszego tygodnia naszego pobytu w Pahlevi. Nieszczęśnicy z syberyjskich obozów pracy po prostu nie wytrzymali zmiany. Wcześniej głodzeni, teraz rzucili się na ryż, baraninę i daktyle. Ich zagłodzone ciała nie wytrzymały tego. Ale my, młodsi, szybko przyzwyczailiśmy się do zmiany i nabieraliśmy sił. Graliśmy w piłkę na plażach Pahlevi i rozkoszowaliśmy się ruchem i bolącymi z wysiłku nogami.

Byliśmy pod dowództwem Środkowo-Wschodniego Brytyjskiego Okręgu Wojskowego i było tam wielu oficerów łącznikowych. Bariery językowe uniemożliwiały nam składanie raportów, ale szybko nauczyliśmy się zwrotów grzecznościowych.
W kwietniu 1942 przeniesiono nas do Teheranu. Było to imponujące miasto otoczone wysokimi górami, które pokrywała zielona roślinność i śnieg. W samym mieście było jednak dość ciepło. Zakwaterowano nas w nieczynnej fabryce. Plotkowano, że była to kiedyś niemiecka fabryka, która pod przykrywką czekolady produkowała karabiny maszynowe.

Ku memu zdziwieniu zauważyłem w mieście rosyjskich oficerów. Jak się później dowiedzieliśmy, Persja była pod kontrolą Związku Radzieckiego. Moja ciekawość zawiodłam mnie też na bazar, który był nie lada widowiskiem: potężny hałas, krzyki i ciągnące się w nieskończoność stoiska z najrozmaitszymi rzeczami, w tym z jedzeniem. Nie mieliśmy własnych pieniędzy, więc chodzenie po sklepach było bezcelowe. Policja konna zbierała na bazarze łapówki, była to normalna praktyka. Ależ się przy tym kłócili! Miasto pełne było kontrastów. Pałace i budy, biedni, bardzo biedni i bogaci razem. Żołnierze byli dość “prymitywnie” ubrani w porównaniu z bardzo eleganckimi oficerami.
Chyba opiszę teraz, w paru linijkach, kulisy naszego wyjazdu z ZSRR. Porozumienie Stalin-Sikorski opierało się na utworzeniu Polskich Sił Zbrojnych na glebie radzieckiej. Związek Radziecki miał dostarczyć sprzęt i wyszkolić żołnierzy. Rosjanie chcieli jak najszybciej uzyskać jak najwięcej formacji na froncie, by wyprzeć z ziemi radzieckiej Niemców, którzy pod koniec 1941 roku posuwali się szybko przez kraj, siejąc chaos i zniszczenie. Dowództwo Związku Radzieckiego borykało się wtedy z licznymi problemami i nie było w stanie zaopatrzyć żołnierzy ani ich wyszkolić. Był to pomysł gen. Andersa by umieścić wszystkie możliwe oddziały pod brytyjskim dowództwem na Bliskim Wschodzie. Na to Stalin zgodził się, choć niechętnie. Depesza z Moskwy, nr 2651/1224 została wysłana do gen. Andersa, dowódcy Polskich Sił Zbrojnych w Jangi-Jul. Wszyscy mieli zostać ewakuowani przez Krasnovodsk. Komisarz bezpieczeństwa Żukow dał im na to dwa tygodnie. Płk. Berling miał dozorować operację. Kiedy po dwóch tygodniach zastopowano ewakuację, ten sam płk. Berling został wyznaczony na dowódcę Polskich Sił Zbrojnych, które tak dzielnie walczyły z Niemcami pod radzieckim dowództwem. Ta Polska Armia po wojnie stała się rdzeniem Sił Zbrojnych sponsorowanych przez Związek Radziecki, które stacjonowały w nowo utworzonej Polskiej Republice Ludowej w ramach Układu Warszawskiego.

Wracając do Teheranu, wkrótce dotarło do nas jakimi szczęściarzami byliśmy, że udało nam się przeżyć i wyjechać z ZSRR.

Życie w ciągłym biegu, oto co się ze mną działo do końca wojny. W Teheranie pożegnałem się z wieloma przyjaciółmi, którzy wyjechali do Iraku. Holińscy poszli tą drogą i przyłączyli się do słynnego później Drugiego Polskiego Korpusu gen. Andersa. Moja grupa, troszkę mniejsza, zmierzała do Zatoki Perskiej, do osady Ahvaz. Opuszczone, pustynne miejsce, niesamowity upał i burze piaskowe. Dostaliśmy wyposażenie jak dla wojsk tropikalnych i całymi dniami siedzieliśmy w namiotach z ręcznikami na głowach, pocąc się od 10 rano do 5 po południu. Podczas tego okresu wszyscy żyliśmy jak w letargu, a z nastaniem wieczora każdy zmuszał się do jedzenia. Szakale i hieny wyły każdej nocy, więc nie mogliśmy spać. Niektórym chłopcom takie warunki pomieszały w głowach i trzeba było trzymać ich w odosobnieniu. Młodzi Irańczycy sprzedawali nam chłodną wodę; dopiero potem dowiedzieliśmy się, że pochodziła z pobliskiego stawu, w którym kąpano zwłoki przez pogrzebem. Poza wodą, sprzedawali także coś jeszcze. Biegali wkoło namiotów krzycząc:” moja siostra, jig, jig, 10 szylingów, tanio, tanio!”. Szybko nauczyliśmy się wszystkich tych obcych wyrazów.

Pewnego wieczora poszedłem na spacer z grupą dużo starszych kolegów i natrafiliśmy na niecodzienną scenę. Zbliżyliśmy się do osady zbudowanej z glinianych lepianek, a w jednej z lepianek na matach leżały nagie kobiety. Poczułem strach, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem nagiej kobiety. Koledzy śmiali się do rozpuku a ja uciekłem do obozu mówiąc o swojej niewinności i strachu przed nagimi kobietami. Kiedy indziej, wraz z grupą kolegów, poszliśmy nad staw, wodę z którego sprzedawali nam Irańczycy. Potwierdziliśmy przy tym pogłoskę, że w tym stawie obmywa się zwłoki, widzieliśmy to po drugiej stronie stawu. Jeden z moich kolegów dla żartu wrzucił mnie w ubraniu do wody. Nie mi się nie stało, woda była ciepła, ale bylem wściekły. Później, ta zabawa okazała się czymś, co miało poważny wpływ na resztę mojego życia.
Byłem bardzo zadowolony, kiedy po kilku dniach wsiedliśmy na statek ‘S/S Lancashire’ w Bandar-E-Sharpur. Byliśmy w Zatoce Perskiej. Było to 5-ego maja 1942 roku. Statek płynął szybko, gdyż morze było spokojne, ale upał był nie do zniesienia. Mimo szortów, pociłem się bez przerwy. Może było to tylko preludium do tego, co stało się ze mną w ciągu dwóch dni po wejściu na statek. Całe moje ciało pokrywały dziwne kropki, miałem wysoką temperaturę i szybko odizolowano mnie od pasażerów. Pilnowano mnie, a ja nie mogłem znaleźć sobie miejsca i bez przerwy wyglądałem przez bulaj, na słońce. Wpłynęliśmy na Morze Arabskie przez cieśninę Hormuz. Od czasu wyjazdu z ZSRR zaprzyjaźniłem się z bardzo miłym mężczyzną, Henrykiem Zakottim. Przyjaźń nasza trwała aż do jego śmierci, w 1993 roku.

To właśnie Henryk powitał mnie na pokładzie ‘S/S Lancashire’. Bardzo się cieszył, że mnie widzi, mimo iż byłem blady i słaby. Z ciekawością rozglądaliśmy się wokół. Henryk pokazywał mi statki w oddali, objaśniał mi ich kształty i rozmiary. Zdenerwował się:” nie widzisz ich, czy się drażnisz ze mną?” To było wtedy, kiedy stałem się krótkowidzem i straciłem zmysł koloru. Jakoś pokonałem tę ułomność, “używałem” oczu innych przy mierzeniu dystansu i unikałem rozmów na temat kolorów. Od tego momentu, inwencja mnie nie opuszczała.

Zatrzymaliśmy się blisko portu Aden, ale nie pozwolono nam zejść na ląd. Wszystko co widziałem to stada małp, które były dosłownie wszędzie. Desperacko wręcz chciałem nauczyć się angielskiego i włączałem się do różnych rozmów. Co było uderzające, najczęstszym słowem używanym przez marynarzy było “f***”. Kiedyś spytałem co ono oznacza. Próbowali mi to wyjaśnić, dusząc się ze śmiechu. Szybko domyśliłem się o jakie słowo chodzi. Wpłynęliśmy na Morze Czerwone, było tak spokojnie. Była bryza, nieco chłodniejsza i przyjemniejsza. 16-ego mają wylądowaliśmy w Suezie, przebyliśmy Kanał i weszliśmy na ziemię Egiptu. Duży obóz pełen namiotów i kantyna NAAFI. Dostaliśmy żołd i mogliśmy nareszcie cieszyć się zakupami. Pamiętam dokładnie, byłem szeregowym i dostawałem tygodniowo 7 szylingów i 6 pensów. Co można zrobić z taką kwotą? Musieliśmy sami kupować sobie mydło, pastę do butów, pastę do zębów, stać mnie było jeszcze na tabliczkę czekolady i puszkę piwa. Dla nałogowych palaczy i pijących margines pieniężny na używki był bardzo wąski. Piwo i czekolada wywołały u mnie nie lada sensacje żołądkowe. Leżałem na piasku, wymiotowałem i przeraźliwie bolał mnie brzuch. Żeby jeszcze pogorszyć sytuację, dwóch żandarmów wojskowych przeszło obok, ganiąc mnie i oskarżając o pijaństwo. Prawie płacząc, starałem się im wszystko wyjaśnić, chcieli mnie aresztować, ale w końcu odpuścili. Czołgając się do obozu przysięgałem sobie, że już nigdy nie zjem czekolady do piwa.

Wszystkie prace w obozie wykonywali robotnicy egipscy. Od czyszczenia latryn do podawania posiłków. Wyglądali tak, że aż im współczułem: ubrani tylko w szorty, często bez butów. Nadzorował ich zarządca z batem, którego ten nadużywał, tak jak woźnica. Ostry bicz i krzyki Egipcjan przypominały mi historie zaczerpnięte ze starożytnego Egiptu, które czytałem w książce do historii w gimnazjum. Być może byli to więźniowie.
Z tego obozu pojechaliśmy do Palestyny, do obozu w El-Kassa. Tu zaczęło się prawdziwe szkolenie. Nie marnowano ani minuty. Klimat był wspaniały, a do tego ten zniewalający zapach gajów pomarańczowych. Dano nam strzelby i amunicję i po raz pierwszy w życiu pełniłem wartę i strzegłem sprzętu wojskowego. Stałem sam po cztery godziny, opierałem się na strzelbie i walczyłem ze snem. Pewnego razu niemal zasnąłem a pech chciał, że była wtedy inspekcja. Dostałem surową reprymendę. Dowiedzieliśmy się, że Arabowie mają jakąś nową metodę wykradania sprzętu wojskowego nocą. Bezszelestnie zabierali karabiny i pojazdy. Podobno używali lin ciągniętych prze grupę doświadczonych widać ludzi.

Organizowano wycieczki do Ziemi Świętej, które wykorzystywaliśmy z niejaką przyjemnością. Kiedyś na targu owoców chciałem kupić kilo pomarańczy. Żydowski chłopiec zaśmiewał się do rozpuku tłumacząc mi, że pomarańcze sprzedawane są tylko na worki.

Wróciliśmy do Suezu, stąd od 5-ego czerwca 1942 zaczęto transportować ponad 10000 żołnierze na sławnej ‘Mauretanii”, która z luksusowego liniowca została zamieniona na obiekt wojskowy. Miało się poczucie bezpieczeństwa, wsiadając na taki wspaniały statek, pomimo iż gnieździliśmy się tam jak sardynki w puszce. Wszystko jednak działało jak w zegarku. Dawano wiele rozkazów, których ja i Henryk nigdy nie słuchaliśmy. Nie można było doszukać się nikogo w tym tłumie, więc Henryk i ja chodziliśmy na górny pokład i rozkoszowaliśmy się klimatem. Przykro mi było patrzeć, jak chłopaki chorowali na morzu, mnie nigdy się to nie zdarzyło. Zawsze w porach posiłku trzymałem się blisko Henryka tylko po to, by zjeść jego porcję, której on nie mógł strawić. Było to z mojej strony trochę nieprzyzwoite.

12-ego czerwca minęliśmy równik na Oceanie Indyjskim, potem minęliśmy Madagaskar a 16-ego dopłynęliśmy do Durbanu, Republika Południowej Afryki. Był to inny świat, bogaty dla białych, przytłaczający dla czarnych. Długo trwało, zanim zeszliśmy na ląd. Port pełen był czarnych ludzi, uwijających się jak mrówki. Było to moje pierwsze spotkanie z czarnoskórymi ludźmi i wzbogaciło moje doświadczenie, jeśli chodzi o różne rasy. Nigdy nie miałem uprzedzeń na temat koloru skóry, wprost przeciwnie, zawsze uważałem, że inne rasy niż biała są dyskryminowane. Pobyt w ZSRR wykorzenił ze mnie wszystkie rasowe i religijne uprzedzenia. Nie wiedziałem, jak zareagować, kiedy czarny mężczyzna zabrał mój bagaż. Moi koledzy też byli w kropce. Czekał na nas długi pociąg, który wkrótce ruszył do Pietermaritzburga a my podziwialiśmy uroczą scenerię. Zaraz za uroczym miastem znajdował się nasz obóz z ogromną ilością namiotów. Dano nam dodatkowe koce, gdyż, jak nam powiedziano, noce są zimne. Cieszyliśmy się na nocny wypoczynek. Rano znów się ocieplało, a w południe był już upał i wtedy przydawały się nasze korkowe hełmy. Codziennie dostawaliśmy świeże owoce i sherry, co miało nas wzmocnić. Była to rekonwalescencja połączona ze szczodrością białych ludzi. Prawie wszystko było za darmo i szybko zdałem sobie sprawę jakim pomyślnym życiem cieszyli się biali, jak bardzo byli uprzywilejowani przez sam fakt bycia białymi.
Dano nam rozkazy. Nie mogliśmy odwiedzać wiosek czarnych ludzi, bratać się z nimi. Henryk i ja ciągle jednak zgłębialiśmy ten odmienny świat. Na ławkach, wejściach do parków, niektórych sklepach i restauracjach były napisy: “Tylko dla Europejczyków”. Brzmiało to tak dziwnie. Na przystankach autobusowych czarni patrzyli, czy w nadjeżdżającym autobusie są wolne miejsca dla czarnych, tylko wtedy mogli wejść do pojazdu. Było dużo riksz, ale wydały mi się godne politowania. Niektórzy chłopcy, po alkoholu, korzystali z nich, ale ja nie mogłem. Chłopcy ciągnący riksze przy zjeździe z górki podnosili do góry nogi i balansowali w powietrzu robiąc bardzo długie kroki.
Ostrzegano nas przed chorobami przenoszonymi drogą płciową i przed niebezpieczeństwami współżycia z czarnymi kobietami, ale niektórzy złamali tę zasadę i część z nich zapłaciła za to.

Dzięki memu znośnemu głosowi, tenorowi, zaproponowano mi wstąpienie do chóru i grup rozrywki dołączonych do dywizyjnej kwatery głównej.
Dyrygentem był eks-nauczyciel, Soroko, bardzo zdolny, przekonywujący i pracowity. Henryk i Hubert też dołączyli do chóru jako tenorzy. Mieliśmy dość uprzywilejowaną pozycję i ćwiczyliśmy po 6 godzin dziennie, opuszczając musztrę. Utworzono też orkiestrę instrumentów dętych blaszanych i nasz dyrygent darł z nimi koty, gdyż zawsze ćwiczyli blisko nas. Oni z kolei uważali, że okropnie się drzemy i w końcu oficer zarządził, że mamy ćwiczyć z daleka od siebie.

Zanim dano nam mundury Armii Brytyjskiej, w tamtej opuszczonej kopalni w Czok-Pak w ZSRR, zostaliśmy zdezynfekowani, odwszeni i ogolono nam głowy, tak więc wyglądaliśmy dość nietypowo. Mówiono nam, że w oczach niektórych Afrykańczyków wyglądaliśmy na więźniów. Tłumaczyliśmy im ich pomyłkę, porozumiewając się z nimi na migi.

Nadszedł czas by wystąpić publicznie. Nasz pierwszy występ miał się odbyć przed szkołami Pietermaritzburga, w Ratuszu Miasta. Poszło nam bardzo dobrze, szczególnie nasze ostatnie kawałki, kiedy chór razem z orkiestrą zaprezentował ‘Sarie Marais’, polski hymn narodowy i ‘Boże Chroń Króla’. ‘Sarie Marais’ i ‘Boże Chroń Króla’ śpiewaliśmy po angielsku, a wymowy uczyliśmy się z pomocą polskiej fonetyki. Podkreślano fakt, że koncert był formą podziękowania za życzliwość, którą okazali nam mieszkańcy Pietermaritzburga. Następny koncert odbył się w lokalnym studio dla BBC w Londynie. Daliśmy jeszcze dwa koncerty, w Johannesburgu i w Cape Town. Dostaliśmy wielkie brawa i wielokrotnie wołano o bis. Tak się złożyło, że na koncercie w Johannesburgu było wielu polskich Żydów, którzy byli zachwyceni słysząc polskie pieśni i muzykę. Po koncercie byliśmy niemal rozrywani, każdy chciał zaprosić nas na obiad czy przyjęcie. Niektórzy kłócili się o to a Henryk i ja zostaliśmy niemal na siłę wepchnięci do samochodu. Nasz gospodarz perfekcyjnie mówił po polsku a jego gościnność przewyższała fizyczną możliwość uporania się z górami jedzenia, jakimi nas częstował. Spotkałem też uroczą Polkę, która niestety nie mówiła po polsku, ale jej matka tak. Utrzymywała ze mną korespondencję do lat 50-tych, kiedy to wyszła za mąż. Przysyłała mi też paczki z czekoladkami i papierosami.

Podczas naszych podróży napotkaliśmy duży obóz dla internowanych Niemców. Jak nam powiedziano, wielu z nich mieszkało w Południowej Afryce i pracowali dla Piątej Kolumny, co przywołało wspomnienia działalności Kolumny sprzed wybuchu wojny i z okresu niemieckiej kampanii w Polsce.

Nadszedł czas odjazdu z Pietermaritzburga. Zanim to nastąpiło, odwiedziło nas kilku krewnych gen. Smutsa. Przyjechali do obozu pożegnać się z nami. Chór i orkiestra wystąpiły dla nich raz jeszcze. Byliśmy zaszczyceni ich wizytą, więc zaśpiewałem solo “Mój synu, los woła, bym odszedł” Ojciec nauczył mnie tej pieśni.
Wróciliśmy do Durbanu i 4-ego września wsiedliśmy na stary australijski statek “Rangitiki”, który zabrał nas do Cape Town. Za nic nie można go było porównać do “Mauretanii”, ale mieliśmy dla siebie więcej miejsca. Na pełnym morzu i przy większych falach statek wydawał skrzypiące odgłosy. Cape Town i Góry Stołowe wyglądały uroczo. Staliśmy trzy dni w porcie i nie schodziliśmy na ląd, ale było dużo do roboty. Nie pozwolono nam zejść na ląd, ale szczęście uśmiechnęło się do Henryka i do mnie. Nasz młody oficer kazał nam się elegancko ubrać, gdyż zostaliśmy wydelegowani z wizytą do ambasadora Jugosławii, który chciał zobaczyć polskich żołnierzy. Zaproszono nas na herbatę z ambasadorem, jego żoną i dwoma córkami, które oczarowały nas swoim wdziękiem i urodą. Po herbacie, córki zaprosiły nas na spacer po Górach Stołowych. Kiedy tak szliśmy podziwiając ich wdzięczne kształty, dawaliśmy się ponieść wyobraźni. Poczucie honoru jednak przeważyło. Przy pożegnaniu wymieniliśmy pocałunki, uścisnęliśmy dłoń ambasadora i ucałowaliśmy dłoń pani ambasadorowej.
Wracając na statek rozkoszowaliśmy się pięknem miasta. Minęliśmy fontannę otoczoną przez piękne mulatki. Bez powodu zaczęły machać rękoma mówiąc: “no jig jig, no jig jig”. Musiały mieć powód, by w taki zdecydowany sposób okazywać swoją postawę przechodniom.

Po trzech dniach wypłynęliśmy z Cape Town. Ku naszemu zdumieniu byli tam polscy żołnierze. Wyglądali na smutnych i machali bez entuzjazmu. Później powiedziano nam, że zarazili się chorobą weneryczną i musieli zapłacić swoją cenę za ignorowanie rozkazów.

Eskortowani przez niszczyciele i krążowniki wypłynęliśmy z portu o zmierzchu. W pierwszych promieniach słońca okazało się, że nasz statek jest sam na wodach Atlantyku. Zdaje się, że taktyka polegała na rozproszeniu floty. Wybiegając naprzód w mojej narracji mogę powiedzieć, że gdy dotarliśmy już do Szkocji, odkryto przed nami wiele aspektów tamtej podróży.

Jeden z naszych przyjaciół, “ten, co ocalał”, opowiadał nam, że gdy mijali Dakar (bazę niemieckich łodzi podwodnych U-boat), ich statek, pełen włoskich jeńców wojennych został zatopiony. Nie było wystarczającej ilości łodzi ratunkowych i większość Włochów zginęła. Przyjaciel opowiadał mi jak dryfował z innymi w przepełnionej łodzi.
Po kilku dniach zaczęto wyrzucać za burtę ludzi słabszych. Nadeszła jego kolej. Był małym mężczyzną i trzymał się kurczowo drewna pod swoim siedzeniem w łódce. Starali się go wyciągnąć, ale nie mieli tyle siły. Do takich drastycznych decyzji pchnęła tych ludzi zmniejszająca się ilość żywności i wody w łodzi. Kiedy spotkałem się z nim w Szkocji, ten młody chłopak miał już całkiem siwe włosy.

15-ego października wpłynęliśmy do Cardiffu, morze było szare i padało.

To było nasze pierwsze spotkanie z pochmurną pogodą i mgłą.
Cieszyliśmy się z przyjazdu na Wyspy Brytyjskie i z lękiem, i wyczekiwaniem patrzyliśmy w przyszłość, szczęśliwi, że przeżyliśmy tę morską, lub raczej oceaniczną podróż.
Pomaszerowaliśmy na stację kolejową, gdzie panie z WVS poczęstowały nas herbatą. Były bardzo przyjazne i patrzyły na nas jak na swoich synów.
Później wyruszyliśmy w długą i męczącą drogę do Szkocji. Kiedy dotarliśmy na miejsce zaprowadzono nas do obozu Achtertool i znów trafiliśmy do namiotów. Tym razem jednak pogoda nam nie sprzyjała, gdyż cały czas padało. Obóz wyglądał jak targ, na którym oficerowie i podoficerowie wybierali nas do swoich oddziałów. Razem z Henrykiem błagałem o przyjęcie do Polskich Sił Lotniczych. “Samoloty, proszę”, ale szybko i kategorycznie uświadomili nam, że nie mają więcej zapotrzebowania na pilotów. Oczywiście na początku przeszliśmy wszystkie badania medyczne i bałem się o wyniki testu u okulisty. Na szczęście nauczyłem się na pamięć dwóch czy trzech ostatnich linijek na tablity i zdałem. Byłem ogromnie szczęśliwy, gdyż bałem się, że to mogą być moje ostatnie chwile w armii.

Bardzo zżyłem się z Henrykiem. Prawie wszystko robiliśmy razem i nie wyobrażaliśmy sobie, by można nas było rozdzielić. Dzieliliśmy się pieniędzmi, piliśmy razem i razem mieliśmy dziewczęta. Niemal zmuszono nas, byśmy wstąpili do Brygady Spadochronowej, Marynarka Wojenna też była przekonująca, ale zachowaliśmy się jak mali chłopcy i kiedy nie przyjęto nas do Sił Lotniczych, wstąpiliśmy do regimentu obrony przeciw-lotniczej, części Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej. Była to reakcja na zawód, jaki nam sprawiono.” Jeśli nie chcą, byśmy latali, będziemy do nich strzelać!”

Wkrótce przemieniono nasz regoment do Gullane, na północny- wschód od Edynburga. Był to nadmorski kurort i zajęliśmy tam niemal wszystkie hotele. Nie marnowaliśmy czasu: musztry, wykłady, lekcje angielskiego i ćwiczenia wojskowe.
W ciągu trzech miesięcy dostaliśmy się do szkoły podchorążych, razem około 30 młodych i chętnych mężczyzn. Trening był wyczerpujący i tylko najsilniejsi mogli przetrwać. Naszą bronią był Bofors 40 mm, który w końcu umiałem rozebrać na części i złożyć po ciemku, na dotyk. Oczywiście potrzebna była pomoc, na przykład przy podnoszeniu lufy. Byłem bardzo dumny z faktu, iż byłem podchorążym i cały swój czas i energię poświęcałem szkole. Intensywność ćwiczeń sprawiły, że do minimum ograniczono ceremoniały i salutowanie.

Sama broń przywołała wspomnienia wakacji w Rzeszowie, zarar przez wybuchem wojny. Zakłady Cegielskich wytwarzały między innymi karabiny Bofors 44 mm i większość z nich, jak pamiętałem, miały pojechać do” Arsenal Londyn”. Później w Anglii napotkałem taką broń, wyprodukowaną w Polsce.

Uczono nas ciekawych rzeczy: matematyki, geometrii, trygonometrii, topografii, balistyki, rozpoznawania sylwetek samolotów i czołgów wroga (mieliśmy też strzelać do czołgów). Szkolono nas nawet na komandosów. Na praktyki wysłano nas do Clacton-on-Sea. Miejsce zostało oczyszczone z cywili i strzelaliśmy z ostrej amunicji.
W lecie 1943 roku naszą szkołę znów przeniesiono do Clacton-on-Sea. Ćwiczyliśmy, ale też mieliśmy z wieży Martello wypatrywać niemieckich samolotów zmierzających w stronę Londynu. Pewnego ranka nadleciały. Z moją załogą zestrzeliliśmy bombowiec Junkers 88. Co za radość! Co za osiągnięcie!

ŻOŁNIERZE NA POWAŻNIE

Jako pierwsi pogratulowali nam Anglicy, którzy na brzegu mieli swoją jednostkę obronną. “Dobra robota, chłopcy”. Uścisnęliśmy sobie ręce.
Nasze kwatery nie były złe, zajmowaliśmy chatki w Butlins Holiday Camp. Stacjonowały tam dwa regimenty. Możliwości treningu były niemal nieograniczone. Najbardziej imponujące było Planetarium. W środku symulowano akcje obrony przeciwlotniczej. Były tam modele niemieckich, włoskich, japońskich i angielskich samolotów wojskowych. Zapoznawanie się z modelami było bardzo zajmujące.

W nocy Clacton-on -Sea nie było spokojnym miejscem. Ciężkie karabiny przeciwlotnicze były w użyciu dość często, a szperacze bezustannie przeczesywały niebo. Kiedy zauważono niemiecki samolot, oświetlano go i zestrzeliwano. Mogłem zobaczyć jak niemiecka załoga katapultuje się z płonącego samolotu, który następnie wpada do morza i tonie.

Prawie w ogóle nie było cywilów. Wszyscy ludzie nosili mundury. Było też wśród nas trochę kobiet, co oczywiście nie umknęło naszej uwadze. Ustaliłem sobie skalę “nie-przystępności”. Najbardziej nadęte były dziewczyny z WRNS, troszkę mniej te z WAAF-u. Kobiety ze służby rolnej były najbardziej chętne.
Trzy razy wyjeżdżaliśmy do Clacton. Każdy z tych pobytów był dla nas bardzo cenny. Jako podchorąży, czułem się profesjonalistą w tym co robię. Pamiętam kilka zabawnych epizodów z tamtego okresu.

Kiedyś spotkałem młodą Szkotkę, która spytała o moje imię. Odpowiedziałem “Mietek”, so natychmiast zinterpretowała jako “Michael” i od tego czasu znany byłem jako “Michael”, choć moim prawdziwym imieniem jest i było “Mieczysław”. W końcu przyjąłem to imię (Widnieje ono nawet w moim brytyjskim paszporcie).

Moja pierwsza wizyta na tańcach miała dość opłakane skutki. Spotykało się tam naturalnie dziewczęta. Pewnego razu tańczyłem z jedną atrakcyjną młodą damą. Chciałem się z nią umówić, ale mój angielski był w bardzo podstawowym stadium i nie wiedziałem, jak zapytać, czy zechce się ze mną spotkać. Podszedłem więc do mego przyjaciela, który znał angielski lepiej. Powiedział mi, jak zapytać a ja nauczyłem się zdania na pamięć i w odpowiednim momencie zadałem owej dziewczynie pytanie. Zanim jednak skończyłem, dała mi w twarz i uciekła z potańcówki. I nic dziwnego, bo, jak się później okazało, pytanie moje brzmiało:” czy mogę wyczyścić twój komin?”. Mój przyjaciel przestał nim być!! Po tym wydarzeniu już nigdy więcej nie spytałem go o tłumaczenie a później, ku mojej wielkiej satysfakcji, pisywałem do niego po angielsku.
Dostanie przepustki ze szkoły było nie lada wyczynem i wszyscy instynktownie szukaliśmy wówczas damskiego towarzystwa. Któregoś razu Henryk i ja pojechaliśmy do Edynburga, niedaleko Gullane. Szczęśliwym trafem siedzieliśmy w autobusie za dwoma paniami. Henryk i ja natychmiast zaczęliśmy zastanawiać się, jak nawiązać z nimi mały romansik. To rozmawialiśmy szeptem i po polsku. Nagle jedna z pań, nasłuchawszy się szczegółów naszej konwersacji, odwróciła głowę i powiedziała po polsku: “przestańcie panowie, jesteście wulgarni”. Byliśmy w szoku. Wysiedliśmy na następnym przystanku i czekaliśmy na następny autobus. Oczywiście musieliśmy zapłacić za podróż raz jeszcze, co potraktowaliśmy jako karę.
Czas nie pozwolił nam na dokładne zwiedzenie tego pięknego miasta. Przeszliśmy się ulicą Prince Street i zatrzymaliśmy sięna krótki odpoczynek przy pomniku sir Waltera Scott’a. Wiele lat później, kiedy byłem z żoną w Edynburgu, powiedziałem jej, że pewnie można jeszcze odnaleźć na chodnikach moje ślady stóp, kiedy razem z Henrykiem wędrowałem ulicami szukając ładnych dziewczyn.

Po trzech wizytach w Clacton-on-Sea pojechaliśmy do Holland-on-Sea. Tym razem nie były to ćwiczenia, ale regularna obrona przeciwlotnicza. Nasze działka Bofors 40 mm miały dość ograniczony zasięg a w ciągu dnia bombowce Luftwaffe latały wysoko.
W lecie 1943 roku odwiedził nas gen. Władysław Sikorski. Potem uczestniczyliśmy w manewrach Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej. Spotkaliśmy też po raz pierwszy kontyngent Armii Czechosłowackiej. Widząc całą Dywizję w akcji mieliśmy wrażenie, że wojna będzie po prostu spacerem, w czasie którego zgnieciemy siły niemieckie. Tak wzrosło nasze morale. Czesi nie byli zadowoleni i w rozmowie wyczuwało się ich rozczarowanie i gorycz z powodu sposobu, w jaki Chamberlain załatwił z Niemcami sprawę Sudetów. Jeden z żołnierzy powiedział coś, co potem powtarzaliśmy jako dobry żart: “będę walczył za angielski drzem”.

Wracając na moment do Holland-on-Sea. Nietaktem byłoby nie wspomnieć dziewcząt ze służby rolnej, które stacjonowały na dużej farmie obok naszego obozu. Były dla nas bardzo przyjazne.

4-ego lipca 1943 Polaków w Anglii zelektryzowała wieść o tragicznym locie gen. Sikorskiego przez Gibraltar. Był naszym dowódcą i premierem polskiego rządu na uchodźctwie. Był to dość tajemniczy wypadek. Oskarżano o niego Brytyjskie Służby Specjalne, Sowietów, Polskie Naczelne Dowództwo oraz nadmierne obciążenie samolotu kontrabandą, co blokowało ponoć lotki samolotu podczas startu.
W oficjalnym raporcie przeczytać można było, że był to wypadek spowodowany uszkodzeniem lotek regulujących wysokość samolotu. Był to ciężki okres dla Przymierza a Związek Radziecki był poważnym sojusznikiem, nawet mimo zbrodni katyńskich, o które rząd radziecki oskarżał zresztą Niemców. Wszyscy wiedzieli jednak, że za egzekucjami stało NKWD. ZSRR zerwało stosunki dyplomatyczne z polskim rządem na uchodźctwie właśnie z powodu Katynia. Wiele lat później okazało się, że Kim Philby, ówczesny szef brytyjskiego wywiadu, był podwójnym agentem i maczał w tym układzie palce.

Szkołę Podchorążych skończyłem we wrześniu 1943 roku i razem z Henrykiem i pozostałymi (razem 26 osób) wzięliśmy udział w paradzie. Trzy osoby nie zdały, co było trochę przykre. Henryk i ja, jako kaprale podchorąży, wróciliśmy do naszego regimentu i dano nam działka Bofors 40mm. Mieliśmy swoją załogę, która miała zajmować się bronią, dopóki nie zostaniemy oficerami. Treningom, polegającym na strzelaniu do modeli samolotów i czołgów na szynach nie było końca.

Na początku 1944 roku nasz regiment przeniesiono do Falkirk. Mój oddział stacjonował przy lodowisku. Mogliśmy więc jeździć na łyżwach. Następnie przeniesiono nas do dużego budynku w centrum miasta, chyba był to ratusz. Spaliśmy na piętrowych łóżkach a nade mną spał mój kolega ze szkoły podchorążych, Jan Baj. Strasznie śmierdziały mu nogi i kłóciliśmy się o to każdej nocy. Henryk ciągle grał na gitarze, było to po prostu nudne. Irytował mnie tym rzępoleniem i dokuczałem mu bez przerwy aż w końcu wściekł się i uderzył mnie gitarą po głowie. Wybiłem w niej głową sporą dziurę i nastąpił nareszcie koniec jego ćwiczeń. Mieliśmy tak zwane “zaawansowane kursy z musztry z bronią”. Było wesoło. Niektórzy Szkoci nie lubili nas. Opowiadaliśmy wszem i wobec o naszych przeżyciach w ZSRR a im nie podobało się, jako zagorzałym komunistom, że występujemy przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Z Falkirk przeniesiono nas do Bonnybridge i zakwaterowano w małym, przeraźliwie zimnym kościółku. Mieszkańcy wioski współczuli nam zakwaterowania często zapraszali na herbatę do siebie. Bardzo docenialiśmy ich gościnność i pyszne szkockie babeczki.
Pod koniec lutego, Pierwsza Polska Dywizja Pancerna zgromadziła się koło Lanarku na inspekcję, przeprowadzoną przez gen. Bernarda Montgomery i jego oficerów. Pamiętam jego przenikliwy wzrok. Potem, stanął w swoim dżipie i wygłosił mowę. Wciąż pamiętam jego słowa: “Będziemy zabijać Niemców, a im więcej Niemców zabijecie, tym lepszymi będziecie żołnierzami. Wszystkiego najlepszego! Udanego polowania w kontynentalnej Europie.” Montgomery był dowódcą 21-wszej Armii składającej się z 2-giej Armii Brytyjskiej i 1-wszej Armii Kanadyjskiej. My byliśmy częścią Armii Kanadyjskiej. Po tej przemowie wszystkim nam wzrosło morale.

Wartym odnotowania wydaje się też fakt, że w kwietniu 1944 roku około 44 żołnierzy wyznających judaizm zniknęło z naszego obozu. Powiedziano nam, że zdezerterowali. Potem pogłoski te potwierdziły się, kiedy okazało się, że kilka tysięcy ludzi uciekło z wojska by dotrzeć do Palestyny i tam, w obrębie organizacji terrorystycznych walczyć o niepodległe państwo żydowskie. Wszyscy byli dobrze wyszkolonymi żołnierzami. Polskie dowództwo zignorowało sprawę, gdyż wiązały się z nią ogromne trudności.

W maju całą Pierwszą Polską Dywizję Pancerną skoncentrowano w Scarborough. Zajmowaliśmy dwa hotele, stojące przy promenadzie, wzdłuż brzegu morskiego. Strome zbocze porośnięte utrzymanymi krzaczkami i trawą dodawało scenerii dużo uroku. Codziennie mieliśmy ćwiczenia fizyczne na tych stokach i wdychaliśmy zapach kwiatów. Nie było tych ćwiczeń aż tak dużo, były to jakby wakacje przed bitwą. Co noc odwiedzaliśmy z Henrykiem Hotel Royal, gdzie zawsze było dużo dziewcząt. Byłem wściekły, gdyż nie potrafiłem tańczyć. Kilkakrotnie zdarzało się, że poznawałem miłą dziewczynę, zapraszałem ją na drinka a chwilę później ktoś podchodził i zapraszał ją do tańca. Był to koniec znajomości, jeśli o mnie chodzi, szczególnie, że nie było mnie stać na więcej drinków.

Którejś nocy zebrałem się na odwagę pijąc kilka głębszych i poprosiłem dziewczynę do tańca. Poszliśmy na zatłoczony parkiet. Tańczyliśmy quickstepa a właściwie ona tańczyła a ja nadeptywałem jej na nogi. Musiało ją boleć, a ja zwalałem całą winę na tłok. Kochana Vera, szybko zorientowała się w czym rzecz i powoli zaczęła uczyć mnie tańczyć. Kiedy złapałem rytm, szło mi łatwiej. Vera była moją przyjaciółką i partnerką przez jakiś czas. Była mężatką i do Scarborough przyjechała na wakacje, i trochę było mi nieswojo umawiać się z zamężną kobietą.

Później spotkałem czarującą dziewczynę z Yorku, nazywała się Brenda. Nasz przyjaźń kwitła, kiedy byłem na kontynencie europejskim. Jej długie listy, paczki z papierosami i czekoladkami były jak balsam na samotne serce żołnierza. Kiedy po wojnie dostałem przepustkę, natychmiast pojechałem ją odwiedzić. Na stacji w Yorku czekała razem z nią cała jej rodzina. Trochę się przestraszyłem, że “wpadłem” i że będę musiał się z nią ożenić. Jej rodzice byli cudowni a przyjaźń Brendy nie do przecenienia.
Być może powinienem się z nią ożenić, ale nie miałem wówczas żadnego zawodu i brak stabilizacji w życiu sprawił, że nie mogłem jej tego zaproponować. Bardzo ciężko było mi wytłumaczyć jej całą tą sytuację, ale rozstaliśmy się jak przyjaciele. Ona wyszła za mąż, urodziła dzieci, ja także założyłem rodzinę, ale nigdy nie przestaliśmy do siebie pisać. Spotykaliśmy się też czasami we czwórkę; Branda, ja jej mąż i moja żona. Obecnie Brenda jest wdową, ciągle do siebie pisujemy i moja żona też wymienia z nią korespondencję.
Myślę, że sekretem naszej przyjaźni był fakt, że nasza zażyłość była zupełnie niewinna, nigdy jej nie wykorzystałem.

5-ego czerwca zagłuszona została cała nasza komunikacja radiowa. Nadszedł D-Day, Dzień Desantu. Nasi chłopcy dokonali desantu na Normandię, zaczęliśmy naszą wojnę, choć nasza Dywizja jeszcze nie miała walczyć. Przez pierwsze dwa miesiące miały tam walczyć: Marynarka, Lotnictwo Wojskowe, komandosi, spadochroniarze i piechota. Później miała wejść ciężka artyleria i nawet laicy wiedzieli, że, zanim to nastąpi, trzeba zabezpieczyć przyczółki.

Ale wkrótce, tuż po wizycie jednej z księżniczek, ruszyliśmy na południe. Mój Pierwszy Regiment Obrony Przeciwlotniczej posiadał 54 działka Bofors- razem 307 pojazdów. Cała Pierwsza Polska Dywizja Pancerna posiadała: kwaterę główną, pięć regimentów z czołgami, cztery regimenty artylerzystów, trzy bataliony piechoty zmechanizowanej i jednostki wspierające. Nie jestem pewnie, ale wydaje mi się, że pojedyncza kolumna wojska razem ze sprzętem rozciągała się na około 120 mil.
Szliśmy na południe do słynnego obozu Evsholt-Aldershot. Henryk i ja mieliśmy szczęście, gdyż nasze 40 mm działko było samobieżne, najnowszy model. Nie wszyscy takie mieli, większość dział była ciągnięta przez ciężarówki.

Atmosfera zmieniła się, nagle wszyscy stali się poważni, od dowódcy po szeregowca. Dano nam numery pocztowe, francuską walutę, dwu dniowe “żelazne racje” żywieniowe i maść w przypadku choroby wenerycznej. Z przyjaciółmi wymieniłem adresy domowe, tak “na wszelki wypadek”. Żartowaliśmy, ale już nie tak dużo jak wcześniej. Niektórzy bawili się w bohaterów i opowiadali co zrobią Niemcom, jak ich spotkają.
Nie pozwolono nam opuszczać obozu. Pewnego wieczoru, o zmierzchu zaczęliśmy posuwać się przez przedmieścia Londynu do Tilbury Docks.
Statki czekały, załadowanie poszło gładko. Nie było potrzeby wydawania rozkazów. Policjanci kierowali ruchem w białych rękawiczkach. Z ogromnym zdziwieniem przyjęliśmy nagłe pojawienie się rakiet V1, zmierzających na Londyn. Pociski te stanowiły tajną broń Hitlera. Kiedy zatrzymywał się ich silniczek, spadały i wybuchały, powodując dość rozległe szkody.

Za dnia nie mogłem uwierzyć w ilość statków i okrętów wojennych pływających po Kanale La Manche jak zaczęliśmy płynąc, widać było nieprzerwaną kolumnę statków płynących w tę i z powrotem, między Anglią a Normandią. Szczególnie podziwialiśmy szybkie łódki, które przemieszczały się w pobliżu okrętów, jak sfora psów obronnych. Nigdy nie oddalały się daleko i zapewniały nam bezpieczeństwo. Nasz statek nazywał się ‘Fort McMurray’.

Wkrótce zobaczyliśmy brzegi Normandii, bliżej i bliżej. Zatrzymano statek i kazano nam napić się herbaty. Wykonaliśmy rozkaz, ale ów przestój był dość irytujący, bardzo chciałem stanąć już na ziemi. Podpłynęły po nas desantowce, załadowano je i popłynęliśmy w stronę plaży. Powitał nas huk wystrzałów i wiedzieliśmy, że wojna się zaczęła. Wylądowaliśmy na plażach Arromanches-la Valette a chłopcy w białych rękawiczkach sprawnie kierowali rozładunkiem. Było to drugiego sierpnia 1944 roku. Rozglądaliśmy się dookoła by ocenić sytuację za pomocą wszystkich zmysłów. Robi tak każdy żołnierz idący na wojnę.

7-ego sierpnia kwaterę główną naszej Dywizji odwiedził gen. B. Montgomery. Ale takie pionki jak my wiedziały tylko jak wykonywać rozkazy płynące z góry. Odgłosy artylerii i eksplodujące pociski były coraz bliżej. Nasza pierwsza walka wcale nie wypadła źle. Nasza załoga miała bronić kanadyjską ciężką jednostkę artyleryjską dołączaną do pierwszej Dywizji Pancernej. Było to na zachód od Caen. To starożytne miasto było historycznie powiązane z Williamem Zdobywcą, którego ciało kiedyś tam spoczywało.
Ustawiliśmy nasze działko w środku pola kukurydzy i obserwowaliśmy niebo, nie spuszczając jednocześnie z oczu naszych kanadyjskich przyjaciół.
Ofensywa, Bitwa o Normandię zaczęła się z wspaniałym widokiem chyba z tysiąca amerykańskich bombowców, które pojawiły się nad horyzontem. Otworzono luki i bomby jak konfetti zaczęły spadać, niestety, na nas! Zaczęto wystrzeliwać różnokolorowe rakiety, kilka samolotów zwiadowczych ruszyło powstrzymać bombowce, ale zwycięska flota parła naprzód. Ucierpiał mój regiment, ucierpieli Kanadyjczycy, dopiero później dowiedzieliśmy się, że straty były dość spore. Wiele z tych bomb, jednak, spadło na Niemców i cały front został na chwilę sparaliżowany. Bombowce odleciały. Mój dowódca, płk. O. Eminowicz został poważnie ranny razem z grupą oficerów z kwatery głównej. Część naszego sprzętu również uległa zniszczeniu, ale straty poniósł tylko nasz regiment. Dowództwo nad regimentem przejął major W.Berendt. Całe zajście sklasyfikowano jako “nieprzyjazny ogień”.

Lecz kiedy opadł pył, zaczęła się strzelanina. Z obu stron frontu. Pociski wybuchały tuż przed nami. Dość szybko zacząłem na słuch oceniać które pociski są niebezpieczne i które wystrzeliwują Niemcy. Ta wymiana ognia była fascynująca. Coraz mniej dział niemieckich odpowiadało na nasz ostrzał. Albo je zniszczyliśmy, albo zostały wycofane. Później ruszyły nasze czołgi. Z początku z niewielkim sukcesem. Mimo bombardowania linia obrony Niemców jakoś przetrwała, broniona przez “Tygrysy” i “Pantery”. Ale w końcu przełamano ją i Henryk, ja i reszta naszego regimentu weszła do zupełnie zniszczonego Caen. Na jednym odcinku trasy buldożery musiały usuwać złom i gruz, abyśmy mogli przejść. Okropny kurz i specyficzny zapach, był to nasz “chrzest wojenny”. Potem przyszła nasza kolej, gdyż nadleciało Luftwaffe i wszystkie jednostki obrony przeciwlotniczej zaczęły strzelać. Było kilka ofiar, zginął między innymi nasz kolega ze szkoły podchorążych. Szybko go pochowano i ponieważ nie było księdza, mój bliski przyjaciel Hubert odmówił modlitwę. Mógł to zrobić, dlatego iż tuż przed wyjazdem do Normandii dostał miejsce w seminarium duchownym. Pamiętam jeszcze jego rozterki.
Wybrał żołnierkę i pozostał moim przyjacielem po dziś dzień.
“Nie dotykajcie niemieckich trupów”, brzmiał rozkaz, gdyż
zdarzało się, że pod nimi ukryte były materiały wybuchowe. Ale kiedyś, z czystej ciekawości, przewróciłem delikatnie jedno z ciał na plecy. Był to młody, przystojny chłopak. Obok niego leżał jego otwarty portfel, wypadły z niego zdjęcia. Był na nich on z rodzicami, wszyscy szczęśliwie uśmiechnięci. Może to trochę nieludzkie, ale wrażliwość człowieka na wojnie stępia się jakby, człowiek staje się nieczuły. Tyle ciał, tyle martwych zwierząt, krów i koni, spuchniętych, rozerwanych na kawałki, zatruwających powietrze smrodem nie do zniesienia.

Zatrzymaliśmy się wśród ruin poza miastem Caen. Smród niemieckich ciał zmusił nas do działania. Polałem ciała benzyną i podpaliłem. Poprosiłem jednego z naszych by z drewna zrobił mały krzyż i napisałem na tabliczce “Unbekannten soldaten” (Nieznani Żołnierze). Byliśmy zmęczeni, usiedliśmy na gruzach zburzonych budynków i posilaliśmy się bez apetytu sławnym już daniem z wołowiny w puszce i herbatników.
Moje pierwsze spotkanie z Niemcami było dość ciekawe. Mała grupka wyszła z lasu machając białymi chusteczkami. Skierowaliśmy na nich broń, bo” w tej grze nigdy nic nie wiadomo”. Nie mieli broni. Ku mojemu zdziwieniu jeden z nich podszedł do mnie i, widząc napis “Polska” na moim ramieniu, rzucił mi się do stóp błagając, bym go nie zabijał. Powiedziałem mu, żeby wstał. Wspomniałem mu jak bardzo Niemcy skrzywdzili Polaków swoją wojną, ale obiecałem, że nie zabiję ani jego samego ani jego przyjaciół. Powiedziałem: “kiedy już wrócisz do swego kraju po wojnie, pamiętaj o tym spotkaniu”. Powiedział mi, że byli bardzo głodni, więc poprosiłem chłopców, by dali im jabłek. Zanim odeskortowano ich do ciężarówki, którą mieli pojechać do obozu dla jeńców wojennych, zwróciłem się do owego chłopaka, który opowiadał mi kiedyś, co zrobi Niemcom, gdy ich spotka. “Zabij ich teraz, masz szansę”, powiedziałem. Wiedziałem jednak, że nie będzie w stanie tego uczynić.

Doszły nas słuchy, że Warszawa powstała przeciw Niemcom, były to niepokojące wieści.

Pewnej nocy niemieckie samoloty zaczęły zrzucać świecące się obiekty na spadochronach, zaznaczając miejsca, na które mają spaść bomby. Był to nie lada widok. Otworzyliśmy ogień i zestrzeliliśmy wszystkie “świecidełka”, tak, że znów zapanowała kompletna ciemność. Bombowce nie wiedziały, gdzie dokładnie mają strzelać i zrzuciły bomby poza ustalonym wcześniej terenem.

Niektóre sceny z wojny zostają w pamięci bardzo długo. Tak było z tym wspomnieniem. Na otwartym polu, tuż za miastem Caen, w wysokiej trawie leżało czterech polskich i niemieckich żołnierzy. Byli zwróceni w swoją stronę, tak jakby ze sobą rozmawiali. Wszyscy nie żyli, bez wątpienia zabici tuż przed moim przyjściem.
Henryk i ja mieliśmy szczęście, gdyż zawsze trafiała nam się jednostka w obronie, nie na froncie. Byliśmy zawsze odrobinę z tyłu, ja artyleria. Największym respektem cieszyła się piechota. Wielokrotnie przypatrywałem się im, gdy przed atakiem siedzieli na czołgach, jak ptaki na żerdziach. Zastanawiałem się wtedy, o czym myśleli. Potem czołgi ruszały powoli, a oni za nimi, z bagnetami na strzelbach. W oddali słychać było strzały, wojna trwała.

Największą scenę destrukcji zobaczyłem, gdy pod Falaise został zamknięty przesmyk, przez który wycofywały się niemieckie dywizje pancerne. Moja dywizja ucierpiała najbardziej, ale udało jej się zatrzymać uwięzionych Niemców w kotle Falaise-Chambois. Bitwa pod Montormel stała się symbolem bitwy o Normandię. Wąskie drogi biegnące wokół Montormel były dosłownie usiane trupami, ciężkim sprzętem wojskowym, końmi i różnymi pojazdami. Na szczycie góry stoi obecnie pomnik, który wdzięczni francuscy farmerzy ostawili Polakom. Co roku koło pomnika odbywają się uroczystości a teraz powstało tam nawet muzeum. Przy okazji dano też imię górze Montormel: “Korytarz Śmierci”.

Po bitwie pod Falaise-Chambois dano na pięć dni odpoczynku, ale odpoczynek znaczył unikanie jakiejkolwiek cywilizacji. Wokół nas były tylko pola i drzewa. Nas jednak nigdy nie opuszczały pomysły; zaczęliśmy szukać alkoholu. Załadowaliśmy ciężarówkę peklowaną wołowiną i pojechaliśmy szukać jakiejś farmy. Gdy dojechaliśmy do jednej z nich, mój kierowca otworzył mi drzwi i zasalutował. Nie umawialiśmy się, że tak zrobi, chciał chyba, by wydawało się, że jestem jakimś dowódcą. Powiedziałem mu, że za często mi salutuje. Jakiś mężczyzna wyszedł z budynku, lecz wcale nie po to, by nas przywitać, chciał nas wybadać. Mieszkańcy Normandii byli tak zaszokowani zniszczeniem i wojną, że nikt nie spodziewał się od nich wdzięczności za wyzwolenie.Łamaną francuszczyzną starałem się wyjaśnić chłopu cel naszej podróży, ale jedynym słowem jakie zrozumiał było “alkohol”. Gestykulując starał się nas przekonać, że nic nie ma. Pokazałem mu puszki wołowiny na wymianę, więc zmienił zeznania. Pokazał, że troszkę jednak alkoholu można u niego kupić. Mój przyjaciel kierowca, Gortat, wyciągnął z ciężarówki pusty kanister i pokazał mu go, gestem dając do zrozumienia: “lej do pełna”. Francuz był w szoku (w kanistrze zmieściłyby się cztery galony płynu), próbował wyjaśnić, że tyle alkoholu nie ma na farmie. Wtedy Gortat wyciągnął butelkę. Farmer napełnił ją, jak się okazało, calvadosem. Wynagrodziliśmy go za to szczodrze puszkami wołowiny. Calvados podzieliliśmy między siebie, zostawiliśmy też coś dla reszty załogi i komendanta oddziału. Nieoczekiwanie nadszedł rozkaz wymarszu. Byliśmy trochę wstawieni, ale udało nam się dołączyć do oddziału.

Podczas naszego “pościgu” przez Francję docierały do nas różnego rodzaju wiadomości, plotki i pogłoski. Niemcy wycofywali się w kierunku Sekwany. Ktoś mówił, że komendant znalazł w jednej z ciężarówek francuską dziewczynę, podobno podróżowała z wojskiem z własnej woli. Na chwilę zatrzymaliśmy się w Abbeville i z wielką ciekawością przypatrywałem się dość dziwnej scenie. Tłum ludzi golił głowy Francuzkom, które podobno zadawały się z Niemcami. Wyrok wykonywali członkowie Francuskiego Ruchu Oporu. Dziewczęta płakały. Nie rozumiałem co wykrzykiwano, ale na pewno były to jakieś obraźliwe słowa. Ruszyliśmy do St. Ormer, potem do Ypres i tam zatrzymaliśmy się na chwilkę. Henryk i ja poszliśmy odwiedzić duży cmentarz, na którym pochowane były ofiary Pierwszej Wojny Światowej. Ścieżki, przy których stały groby ciągnęły się bez końca. Szliśmy w ciszy, składając, jak gdyby hołd naszym poległym braciom sprzed parunastu lat. Przed cmentarzem, pokryte bujną roślinnością, wciąż widoczne były kratery.
Nie było czasu na namysł i refleksje, sceny te przemijały szybko jak ujęcia na filmie.
Ruszyliśmy do Roulers, potem do Thielt. Nie sposób spamiętać wszystkich tych nazw. Szliśmy głównie przez pola omijając miasteczka i miasta. Rzadko kiedy widziało się Luftwaffe, więc nie mieliśmy już tylu obowiązków co poprzednio.

Zagrożeniem byli snajperzy. Na początku byliśmy tym trochę zaniepokojeni, ale później okazało się, że stosunkowo łatwo jest pozbyć się ich w czasie strzelaniny.
Tuż przed wkroczeniem do Belgii miał miejsce pewien niebezpieczny incydent, z którego jednak wyszliśmy szczęśliwie. Staliśmy w polu, ochraniając nasze czołgi. Nagle pojawiły się niemieckie samoloty typu Focke-Wolf. Leciały bardzo nisko, lotem “koszącym” i ostrzeliwały nasze pozycje. Nie mogliśmy otworzyć ognia, walka z samolotami lecącymi tak nisko była naszą słabą stroną. Kule padały jak grad, jedna z nich o kilka cali minęła moją głowę, usłyszałem tylko, jak wściekle uderza o ziemię, rozpryskując ją wokół. My byliśmy bezpieczni, ale kilku chłopców stacjonujących dalej zostało rannych.
Belgia- co za kontrast. Zamiast “pościgu”, triumfalny marsz. Ludzie krzyczeli: “Vive to, vive tamto.” Rzucali do nas kwiaty, świeże owoce. Henryk dostał w głowę gruszką, jakoś niespecjalnie mu się to spodobało. Właściciele kawiarni rzucali nam swoje wizytówki. Nareszcie czuliśmy się jak wyzwoliciele.

Weszliśmy do Ghentu. Wspaniałe przyjęcie. Zatrzymałem się koło sklepu z koniakiem i kupiłem dwie butelki od człowieka stojącego na chodniku. Kiedy otworzyłem je później, okazało się, że napełnione były roztworem parafiny. Jeszcze jedna niespodzianka.

Ale prawdziwa niespodzianka czekała na mnie i Henryka w pobliskiej kawiarence. Powitała nas starsza pani, pół-Angielka. Była bardzo wdzięczna za wyzwolenie. Nie chciała wziąć pieniędzy za napoje i przyprowadziła ze sobą dwie czarujące młode damy, które miały nam towarzyszyć z nocy. Tak wielka była jej wdzięczność za wyzwolenie. Pokłóciliśmy się z Henrykiem o to, który z nas “weźmie” blondynkę, gdyż obu nam się podobała. W końcu jednak Henryk poszedł z brunetką. Rankiem właścicielka przyniosła nam kawy. Pobiegliśmy szybko do naszej bazy w Destel-Bergen, części Ghentu.
Potem ruszyliśmy do Exaarde, które zostało już wyzwolone przez nasze oddziały frontowe. Często myślałem, jak nierówny był “podział” chwały na tej wojnie. Mimo wszystko, to chłopcy z linii frontu odwalali za nas całą robotę. My byliśmy zawsze troszkę z tyłu i często dostawały nam się pochwały i okazje, na które oni bardziej sobie zasłużyli. Oni za to dostawali więcej medali.

W Exaarde wybuchło kilka rakiet V2, na szczęście nie upadły w centrum miasta. Wielką szkodę uczyniły jednak dachom i szybom w oknach. Te rakiety, razem z pociskami V1 miały polecieć do Antwerpii. Jedynego czynnego portu, który nas zaopatrywał.
Ze względów reorganizacyjnych połączono nas oddział (nr. 7) z oddziałem nr. 8. W rezultacie wielu chłopców przeszło do innych jednostek, do tych, które najbardziej ucierpiały podczas kampanii. W naszym oddziale nie było wiele takich zmian. Zmienił się również dowódca baterii. Na miejsce kapitana Borysa Godunowa, czarującego rosyjskiego arystokraty, który przyłączył się do Polskiej Armii po rewolucji bolszewickiej, przyszedł kapitan K. Nosalik. Plotka głosiła, że został przeniesiony, gdyż odmówił wykonania rozkazu i posłania nas do obrony przed czołgami, gdyż, jak sądził, była to misja samobójcza. Kto wie, może ocalił nam wtedy życie! Był bardzo charyzmatyczny, wszyscy podwładni bardzo go lubili. Kiedy zostałem awans na drugiego porucznika i miałem przyjemność służenia pod jego dowództwem często graliśmy w karty w mesie oficerskiej albo wypijaliśmy drinka lub dwa. Mówił po polsku z uroczym rosyjskim akcentem. Swoje ulubione powiedzonko, jednak, zawsze wymawiał po rosyjsku: “nie jestem urodzonym tancerzem, jestem urodzonym kochankiem”. Bardzo go podziwiałem.
Warto wspomnieć, że po ukończeniu szkoły podchorążych, można było dostać stopień starszego podchorążego lub kaprala i wrócić do swojego regimentu. Można nawet dojść do stopnia sierżanta i nie być mianowanym oficerem. Wszystko zależy od dowódcy, jeśli dobrze ci szło w regimencie, może on mianować cię na oficera. Jeśli już raz zostanie się oficerem, jest to nieodwracalne (chyba że dokona się jakiegoś wykroczenia).

Szliśmy dalej. Po krótkiej obronie nad Mark Canal wkroczyliśmy do Holandii. Nie było granic jako takich, przynajmniej nic takiego nie napotkaliśmy. Następnym przystankiem była Breda. A raczej jej przedmieścia. I znów olbrzymi kontrast w porównaniu z Belgią. Nie było triumfalnego pochodu, mieszkańcy Holandii byli zagubieni i ujarzmieni głodem. Był to niegdyś kraj modelowy, jak ogłosił to przez radio Herr Goebbels po upadku Francji w 1940 roku. Później jednak, przez ostatnie dwa lata, Holendrzy, zainspirowani postawą swojej królowej Wilhelminy, przebywającej w Anglii, zaczęli budować ruch oporu i Niemcy pokarali ich za “zdradę”. Najbardziej żal nam było dzieci, które przychodziły popatrzeć na nasze działka i stały tam w ciszy, tylko patrząc. Dzieliliśmy się z nimi każdym posiłkiem i wielką radością było widzieć choć blady uśmiech na ich twarzyczkach.

Breda (kiedyś ważna forteca frontowa, gdzie rezydował Karol II przed swoim powrotem do Anglii w 17 wieku) została wyzwolono przez sprytny manewr naszego dowódcy dywizji gen. Stanisława Maczka, który zablokował od północy uciekających z miasta Niemców. O Bredzie Polacy usłyszeli już w roku 1625, kiedy to polski książę Władysław uczył się tam sztuki wojennej. W tamtym czasie Hiszpanie oblegali miasto. Później ów młody książę został królem Polski Władysławem IV. Nigdy nie przypuszczał, że 369 lat później jego rodacy wyzwolą Bredę spod niemieckiej okupacji. Było to 29-ego października 1944 roku. Mieszkańcy Bredy wyrazili swoją wdzięczność nadając żołnierzom Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej tytuły honorowych obywateli miasta. Generał Maczek stał się ich bohaterem i w 1994 roku został tam pochowany, zgodnie ze swoją wolą.

Wyzwoleniu Bredy towarzyszyło niezapomniane przyjęcie. Ludzie byli wdzięczni nie tylko za wyzwolenie, ale też za to, że uratowaliśmy ich miasto przed zniszczeniem. Żadne inne miasto nie wywiesiło tylu polskich flag i napisów po polsku: “Dziękujemy Wam Polacy” i po duńsku “Dank aan de Polen”. Po wyzwoleniu gen. Maczek ustanowił nowego Burgermeistra. Tłum wiwatował z radości.

Ten wyjątkowy człowiek, który później stał się legendą walczył z Niemcami w Polsce w 1939 roku. Przeciwko ich wielkiej sile miał swoją Dziesiątą Brygadę Kawalerii i nigdy się nie poddał. Zawsze walczył w defensywie i przekroczył ze swoją brygadą granicę Węgier. Został tam internowany. Odtworzył swoją brygadę pod nową nazwą Dziesiątej Brygady Pancernej i walczył pod dowództwem francuskim, dopóki Francja nie poddała się. Jego żołnierze przez Dunkierkę i inne porty francuskie dostali się do Anglii, następnie Szkocji, gdzie w 1942 roku powstała moja Pierwsza Polska Dywizja Pancerna. Honorem była dla mnie możliwość walczenia u boku takich żołnierzy. Poprowadził nas z Caen do Wilhelmshaven w Niemczech nigdy nie cofając się o krok, nigdy nie bawiąc się w politykę. W czasie tragicznych dla Polski dni powojennych osiadł w Edynburgu i pracował jako steward w hotelu. Ale jego pozycja została podniesiona po 1989 roku, gdy Polska stała się wolna. Ci, którzy go obrażali błagali teraz o wybaczenie a on otrzymał od władz Polski Order Orła Białego Pierwszej Klasy.

Jako Krajowy Wiceprezes Stowarzyszenia Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej zostałem w 1994 zaszczycony zaproszeniem na przyjęcie urodzinowe z okazji 102 urodzin gen. Stanisława Maczka. Umysłowo był wtedy dość sprawny. Mój przyjaciel rozbawił go wówczas stwierdzeniem “ciągle jeszcze moglibyśmy zaciągnąć się do armii”. Generał odpowiedział: “może w niebie”. ” Ale nie wszyscy tam pójdą”, dodała Zofia, jego żona.

Prawie w ogóle nie było już Luftwaffe, kiedy zbliżaliśmy się do rzeki Mozy, ale zwiększyła się ilość rakiet V1. Ich celem była Antwerpia, jedyny port zaopatrujący siły sprzymierzone. Z nieznanych powodów zakazano nam do nich strzelać. To się wkrótce zmieniło. Rakiety V2 zaczęły pojawiać się coraz częściej i naszym zadaniem było poinformowanie kwatery głównej o kącie pod jakim leciały, celem ustalenia lokalizacji ich wyrzutni w bazach na północy Holandii. Rakiety ciągnęły za sobą smugę białego dymu i jestem pewnie, że szybko ustalono miejsce wyrzutni. Nie istniała jednak żadna linia obrony. Antwerpia i Londyn były głównymi celami.

W grudniu 1944 nasz oddział zmienił małą kanadyjską jednostkę nad rzeką Mozą. Powiedziano nam, że mieliśmy patrolować długi na milę sektor rzeki. Mieliśmy służyć za piechotę, gdyż nam tym miejscem nie przelatywało już Luftwaffe. Zajęliśmy jakieś opuszczone budynki około mili od brzegów rzeki. Wykopaliśmy okopy wzdłuż brzegu. Przed nami rozciągał się płaski kawał ziemi porośnięty krzakami i poprzecinany bajorami błotnistej wody. Wąska droga prowadziła do częściowo zburzonego metalowego mostu a w połowie drogi do niego była mała kafejka, prawie rozlatująca się. Przed nami nikt nie mieszkał, ale gęste krzaki zasłaniały widoczność drugiego brzegu rzeki, gdzie była dość duża osada. Wśród tych krzaków Niemcy zbudowali kilka betonowych bunkrów, teraz opuszczonych. Ale w nocy Niemcy przeprawiali się przez rzekę, chowali w krzakach i czekali na nas. To było jak zabawa w chowanego. Henryk i ja wiedzieliśmy o co chodzi. Trwało to około trzech zimowych miesięcy. Któregoś dnia o zmierzchu siedziałem w okopie i pilnowałem brzegów rzeki. Nagle usłyszałem głos dowódcy, który prosił mnie, bym wyszedł z okopu. Uścisnął mi dłoń i powiedział, że właśnie otrzymał wiadomość, że zostałem mianowany porucznikiem drugiego stopnia. “Witamy w kadrze oficerskiej”, powiedział. Była to miła niespodzianka. Henryk i kilku innych kolegów ze szkoły podchorążych również otrzymało promocje, były to miłe wieści. Ogarnęliśmy się trochę i włożyliśmy nowe mundury z gwiazdką na każdym z ramion.
Dwa dni później dostaliśmy rozkaz zgłoszenia się do kapitana K. Nosalika, naszego dowódcy. Poprzedniej nocy zabalowaliśmy trochę z ginem Bols. Nosalik przywitał nas, pogratulował wszystkim i życzył udanej kariery wojskowej. Ale kiedy wyczuł alkohol, przypomniał nam, że nie tak powinna się owa kariera zaczynać. Zaczęły się też nowe przywileje. Wprawdzie nadal mieliśmy patrole, ale w większych grupach i to my dowodziliśmy. Zwiększono nam też racje alkoholowe, co było bardzo miłe. Wspaniały run Jamaica był dostarczany w kamiennych dzbanach i to my zajmowaliśmy się jego dystrybucją między żołnierzami.

Dwa patrole na dobę zawsze niosły ze sobą pewne ryzyko. Pewnej nocy poprowadziłem moich ludzi w teren, cały czas się czołgaliśmy. Byliśmy dobrze zakamuflowani i wyposażeni. Kiedy zbliżaliśmy się do kawiarenki, nagle pode mną zarwała się spróchniała deska i wpadłem do dołu kloacznego. Złapałem się deski, by nie utonąć. Nie mogłem krzyczeć więc szeptałem o pomoc. Dzięki Bogu dwaj koledzy wyciągnęli mnie, naturalnie ze złośliwymi uśmieszkami na twarzach. Smród mnie sparaliżował. Wczołgałem się do najbliższego rowu, w którym był jeszcze śnieg i lód i desperacko próbowałem jakoś się oczyścić, ale było zbyt zimno, więc postanowiłem zawrócić mój oddział do obozu. Z jakichś powodów nasi zaczęli do nas strzelać, gdy wracaliśmy. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to leżeć plackiem w rowie pełnym błota i lodu. Wypuściłem rakiety i zacząłem krzyczeć do nich, więc przestali strzelać i przybiegli do nas. Jeden dowcipniś na mój widok (czy może raczej na zapach) zaczął krzyczeć “Niemcy używają gazu”. Wszystko skończyło się dobrze, ale przez pewien czas trzymałem się na uboczu, gdyż mój zapach odstręczał ludzi. Wszystko znów było dobrze, ale dla mojego munduru nie było już ratunku.

Pewnego razu Henryk i ja dostaliśmy zadanie specjalne (dziwne, nawet po awansie zawsze byliśmy blisko siebie w różnego rodzaju akcjach). Powiedziano nam, że mamy zniszczyć łodzie Niemców, które były przycumowane po drugiej stronie rzeki Moza. Łodzi tych Niemcy używali w nocy, by przekradać się do nas. Był mroźny luty, ale rozgrzewał nas doskonały rum. Plan był bardzo prosty. Mając wsparcie naszej artylerii mieliśmy wysadził łodzie granatami ręcznymi. Weszliśmy do wody, ja niosłem granaty. Zadaniem Henryka było wrzucenie tych granatów do łódek podczas obstrzału artyleryjskiego. Nasze partole również nas osłaniały, strzelając z karabinów maszynowych Bren i Sten. Wszystko poszło zgodnie z planem i zniszczyliśmy pięć łodzi. Tylko jeden granat odbił się od celu, ale to było do przewidzenia. Podczas tego zadania Henryk i ja staliśmy w wodzie prawie po szyję, ale żadnemu z nas nie było zimo.

W czasie jednego z patroli w okolicy zburzonego mostu zdałem sobie nagle sprawę, że stoję na polu minowym. Widziałem detonatory wystające z ziemi. Dałem znak moim ludziom, by nie szli za mną i stanąłem w miejscu, zastanawiając się co zrobić. Przeżegnałem się i skoczyłem najdalej jak umiałem. Dzięki Bogu nic nie wybuchło. Na wojnie szczęście jest bardzo zmienne. Musze tu nadmienić, że nie zawsze zgadzaliśmy się z Henrykiem. Na przykład kiedyś, podczas silnego ostrzału niemieckiego musieliśmy wybrać miejsce, w którym można by ustawić nasze karabiny. Henryk pokazywał “tam”, ja krzyczałem “nie tam”. Wymyślaliśmy sobie, kłócąc się zawzięcie. W końcu Henryk ustąpił. W ciągu kilku minut Niemcy zbombardowali miejsce, które proponował. Spadł na nas deszcz ziemi, ale byliśmy bezpieczni, choć niestety kilku naszych zginęło. Niedaleko naszych pozycji był bunkier pełen Niemców. Krzyczałem do nich po niemiecku “wychodźcie, wychodźcie albo wysadzimy was w powietrze.” W Końcu zaczęli wychodzić, krzyczeli “Heil Hitler” i “wygramy tę wojnę”. Niektórzy byli bardzo młodzi, prawie płakali. Było to bardzo smutne widzieć takich młodych chłopców, zaledwie po 15 lub 16 lat. Byli oni jednak fanatycznymi wychowankami Hitlerjugend.

Wracając do rzeki Mozy. Była Wigilia Bożego Narodzenia i poprowadziłem moich ludzi na patrol wzdłuż brzegu rzeki. Było idealnie cicho a my czołgaliśmy się bezszelestnie z naszymi Wellingtonami. Zatrzymaliśmy się i mogliśmy dojrzeć sylwetki Niemców po drugiej stronie rzeki. Ku naszemu zdumieniu jeden z nich zaczął grać na trąbce “Cichą Noc”. Dałem znak “nie strzelać”. Po powrocie ogarnął nas uroczysty nastrój, nikt nie wypominał mi, że zabroniłem strzelać. Pamiętam, że takie rzeczy zdarzały się w czasie Pierwszej Wojny Światowej. (Ojciec opowiadał mi o tym i oczywiście pełno takich przypadków jest opisanych w annałach wojskowych.)

Kiedy wróciliśmy do bazy powiedziano nam, że upadło Powstanie Warszawskie. Niektórzy kwestionowali jego sens, inni zrzucali winę na Armię Czerwoną, która pozwoliła na to wszystko stojąc po drugiej stronie Wisły i nie pomagając Polakom z powodów czysto politycznych. Najwyraźniej była to świadoma decyzja Stalina, który nie chciał, by powstanie odniosło skutek, gdyż wtedy mógłby powstać niezależny od komunistów rząd polski. Po wojnie czytałem radziecką wersję wydarzeń, która mówiła, że linia frontu Armii Czerwonej była zbyt oddalona od linii zaopatrzenia. Zachodni sprzymierzeńcy oferowali pomoc w zaopatrzeniu, a jednak Sowieci nie pozwolili ich samolotom na wylądowanie na ich terytorium. Polityka odgrywała poważną rolę w czasie wojny.

Pod koniec lutego 1945 zażyczyliśmy nasze patrole i powróciliśmy do Bredy na krótki odpoczynek. Miałem być oficerem zwiadowczym i dostałem motor BSA.
W Bredzie, wszyscy, którzy dostali awans (tylko 11 z 26 kolegów ze szkoły podchorążych), dostali pieniądze na zakup nowych mundurów i potrzebnych przedmiotów. Zakupy robiliśmy w Brukseli. Miło było czuć się porządnie ubranym, choć przez chwilę. Miałem też okazję podziwiać główny rynek w Brukseli.

Z powrotem na front i ogień zaporowy na rakiety V1. Kilka strąciliśmy, ale efekty nie były zadowalające. Nasze Działka Bofors 40 mm były zbyt wolne by nadążyć za samolotami i rakietami. Mój regiment torował sobie drogę przez Holandię i 10-ego kwietnia 1945 roku, razem z 1 Dywizją Pancerną wkroczyliśmy do Niemiec. Odział czołgów dotarł do Wilhelmshaven 5-ego maja. Płk Antoni Grudziński (później generał) przyjął kapitulację tego ważnego portu. Mój regiment i dywizja weszła w skład Armii Brytyjskiej znad Renu i do 1947 stacjonowaliśmy w Nueun-Haus-Meppen. W 1947 Dywizja wróciła do Wielkiej Brytanii. Niektórzy wrócili do Polski, ale większość była rozsiana po całym świecie. Ci, którzy wrócili do Anglii, weszli w skład Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Rząd Brytyjski utworzył ten Korpus by pomóc żołnierzom wrócić do cywilnego życia.

Ja i moi awansowani koledzy nie zostaliśmy w Niemczech. Przeniesiono nas do Szkocji, gdzie szkoliliśmy Czwarty Regiment Obrony Przeciwlotniczej. Było to intensywne szkolenie i pod koniec 1946 roku Czwarty Regiment był gotowy. Był to niezwykły zbieg okoliczności, bo moja kariera wojskowa zaczęła się w Szkole Podchorążych w Gullane, na wschód od Edynburga. Tam też wróciłem w 1945. Kwatera główna mieściła się w tym samym hotelu Marine, a dowódcami byli tam moi starzy zwierzchnicy: płk Olgierd Eminowicz (raniony przez “przyjacielski ogień” Amerykanów w Normandii) i major Borys Godunow (rosyjski eks-arystokrata, który uciekł przed Rewolucją Bolszewicką, wstąpił do Polskich Sił Zbrojnych i został przeniesiony po kampanii w Normandii za to, że nie posłuchał rozkazu użycia dział przeciwlotniczych przeciw niemieckim wojskom pancernym.

Wciągu paru miesięcy oddano mi dowództwo nad oddziałem. Byli w nim ze mną dwaj młodzi oficerowie (ze szkoły) i 80 żołnierzy różnych stopni.
Mój oddział składał się z Polaków siłą wcielonych do Wermachtu, wielu walczyło w północnej Afryce i Normandii. Byli tak dobrze wyszkoleni i zdyscyplinowani, że szkolenie ich było pestką, byli oni chlubą Armii Polskiej.

Zakończyłem służbę wojskową jako porucznik a w 1990 awansowali mnie na kapitana w stanie spoczynku. Ten awans był miłym gestem ze strony Polskiego Rządu w Londynie z okazji przeniesienia insygniów rządu do Warszawy, kiedy prezydentem został Lech Wałęsa. 24-ego października 1995 Lech Wałęsa i polski rząd uhonorował mnie Krzyżem Restituta Polonia za 30 lat pracy na rzecz interesów angielsko-polskich. W roku 200 Polskie Siły Zbrojne podniosły mnie do rangi majora (w służbie biernej).
Wszystko, co opisałem w poniższej książce jest prawdą.

Po wojnie moja siostra Anna i bracia Staś i Bolek wrócili do Polski.

Moje Dni Minione – nic prócz prawdy

Niniejszą książkę dedykuję mojej wspaniałej rodzinie w Wielkiej Brytanii i w Polsce oraz wielu innym, którzy ze mną dzielili ów czas szczęścia i niedoli.

Mieczysław, Michael, Wartalski