Epizod Hiszpański
Z wojennych wędrówek….
Upadek Francji w 1940 roku zaskoczył i wielce skomplikował sytuację pozostałych na jej terenie żołnierzy i uchodźców polskich. Szamotali się jak w potrzasku. Zarówno ci z kampanii wrześniowej, jak i – w latach następnych – uciekinierzy z jenieckich obozów, a także zbiegowie z miejsc przymusowej pracy, siłą i podstępem wywożeni z Polski, aby niewolniczą pracą pomnażać wojenny potencjał III Rzeszy.
Okupowana Francja, nie stanowiła azylu, była jedynie przystankiem przed dalszą wędrówką. Celem nadrzędnym było dotarcie do reorganizowanych w Szkocji kolejnych formacji Polskich Sił Zbrojnych.
Jedną z możliwości zrealizowania tego celu, było dotarcie poprzez sympatyzującą wówczas z Niemcami Hiszpanię, do neutralnej formalnie, niemniej wyraźnie probrytyjskiej Portugalii.
Istniało co prawda kilka organizacji konspiracyjnych, zajmujących się przerzutami ludzi przez Pireneje, wśród nich polska komórka „Ewa “, która od grudnia 1942 do połowy roku 1944 umożliwiła przejście francusko-hiszpańskiej granicy blisko 1300 osobom, ale dotarcie do niej nie dla każdego było osiągalne. Przebycie zaś Hiszpanii o własnych siłach, było dla „turystów” indywidualnych przedsięwzięciem bardzo trudnym, wręcz niemożliwym. Wszędzie roiło się od patroli hiszpańskiej żandarmerii, policji z „Guarda Civil” i konfidentów z „Seguridad”. Zastraszona ludność bała się udzielać obcym przybyszom jakiejkolwiek pomocy. Tylko nielicznym wędrowcom z kategorii tych „bez paszportów i wiz”, udało się dotrzeć do Portugalii, względnie do brytyjskich placówek dyplomatycznych w Barcelonie lub Madrycie. Przeważająca część wpadała w ręce policji i w rezultacie osadzana była w więzieniach i obozach, bez szansy szybkiego się z nich wydostania.
Tymczasem szansa taka zaistniała. Była zima 1941 na 1942 rok. Włóczyłem się akurat po Marsylii, jak osaczony i tam właśnie uzyskałem pierwsze informacje o możliwości przejścia Hiszpanii „na Kanadyjczyka”. Informacja nie była przez nikogo jeszcze potwierdzoną. Zdawała się być nierealną, szaloną wręcz. Nie miałem jednak nic do stracenia. Pragnąłem za wszelką cenę dostać się do Anglii, wstąpić w szeregi Wojska Polskiego. Zaryzykowałem!
Na początku marca 1942 roku wyruszyłem z Marsylii na kolejną wyprawę. Dwie poprzednie próby sforsowania hiszpańskiej granicy, spaliły na panewce. W pierwszej towarzyszył mi poznany w czasie wędrówek kolega Tomek. Wpadliśmy w łapy granicznej Milice w rejonie Luz-St-Sauveur, po przebrnięciu dwudziestu z hakiem kilometrów orientacyjnie zaplanowanej trasy Lourdes-Cirque de Gavarnie. W drugiej byłem współuczestnikiem kilkunastu osobowej, zorganizowanej grupy. Rozbito nas w zasadzce tuż przed Andorą. Cudem wprost, udało mi się wyjść cało z obu opresji.
Do Perpignan dotarłem komfortowo, jak nigdy przedtem, bo i bilet na przejazd posiadałem i papiery jako tako w porządku. Wręczył mi je przypadkowo spotkany w Marsylii, znajomy jeszcze z Paryża, jak się okazało ważna figura w tamtejszej konspiracji. Jechałem ze skierowaniem do pracy na plantacji winorośli w Boulou, niewielkiej osady w departamencie Pyrenees-Orientales. Miejscowość leżała przy szosie prowadzącej z Perpignan do hiszpańskiego Rio Muga i dalej do Barcelony, a odległa była od przełęczy Perthus, najbliższego punktu kontroli granicznej, o niecałe 10 kilometrów. W Boulou zgłosiłem się do punktu kontaktowego. Tego samego jeszcze dnia poprowadził mnie w góry młody Francuz. Zapamiętałem jego przyjazny uśmiech, kiedy żegnając się pośrodku nocy na ledwo widocznej ścieżynce, pokazywał mi oświetlony w dole szlaban hiszpańskiej części wąwozu Perthus – Nous sommes deja en Espagne. – rozstaliśmy się, jeszcze mocny uścisk dłoni i każdy podążył w swoją stronę.
Noc zrobiła się czarna jak sadza, nie zatrzymywałem się jednak, szedłem po omacku, pamiętając o ostrzeżeniu, aby nie zostać zatrzymanym w bezpośrednim pasie przygranicza, groziło to bowiem przekazaniem takiego przybysza władzom francuskim. A to byłby koniec marzeń i nadziei. O świcie odszukałem zagubioną w nocy wstęgę szosy. Schodząc z gór, pierwszą napotkaną wioskę okrążyłem jarem wyschniętego potoku, na tyłach kamiennych domostw prześlizgnąłem się przez drugą, pod wieczór zatrzymany zostałem przy próbie omijania trzeciej.
Dwuosobowy patrol hiszpańskiej Guarda Civil stał ukryty w cieniu kępy krzewów, niedaleko drogi. Zobaczyłem ich zresztą już z daleka. Uciekać nie było sensu, od granicy odbiłem się na odległość wystarczająco dużą, a że skoczyłem mimo to potężnym susem za najbliższy głaz, było już tylko wynikiem nawyku, a nie potrzebą napotkanej sytuacji. Zbliżali się ku mnie z bronią pochyloną do strzału z tak wielce nieufną ostrożnością, jakby zobaczyli przed sobą z tuzin co najmniej katalońskich przemytników.
Wyglądali jak złowróżbne kruki w swoich czarno lśniących mundurach. Zażądali dokumentów. Żadnych nie miałem, wszystkie najmniejsze nawet świstki podarłem i zgodnie z instrukcją rozrzuciłem w górach. Bąkałem coś po francusku na temat ich braku, gdy jeden z nich zapytał nagle: – Polaco !?
Zaniemówiłem w pierwszej chwili. Jakże tragicznie „popularni” byli polscy wędrowcy, skoro widok zjawiającego się z pomocnych zboczy górskich przybysza, kojarzył się od razu temu wiejskiemu policjantowi z Polakiem – Nie, nie jestem Polaco – zaprzeczyłem niezbyt pewnym jeszcze tonem, lecz zaraz wykrztusiłem bardziej stanowczo – Je suis Canadien. Canadien-Francais.
Wchodziłem w początkowy etap podjętej gry. Uwięzienie było jednym z przewidywanych elementów całej układanki. W momencie zatrzymania, podać się miałem za obywatela kanadyjskiego. Ściślej, za Kanadyjczyka o francuskim rodowodzie swoich przodków, a to po prostu dlatego, że angielskiego jeszcze wówczas nie znałem, francuskim natomiast posługiwałem się całkiem poprawnie. Wyuczyłem się też, dość łzawej zresztą, legendy o przyczynach mojej tułaczki bez dokumentów w tej akurat części Europy. Marsylski plan zakładał, że okres internowania nie powinien przekroczyć dwóch-trzech miesięcy, podczas których miałem „spokojnie i bez nerwów” wyczekiwać w więziennych celach na uwolnienie, końcowy rezultat moich zeznań i wyjaśnień. – Pamiętaj o motywie podstawowym. Przedostajesz się nielegalnie do neutralnej Hiszpanii po to, aby móc powrócić do swej kanadyjskiej ojczyzny. – pouczano mnie podczas marsylskich rozmów – Twoje zeznania muszą być logicznie spójne i za każdym razem konsekwentnie identyczne. – Rzeczywiście, spełnienie tych warunków przyniosło mi w efekcie wolność. Wszystkie otrzymane w Marsylii wskazówki okazały się prawdziwe, wszystkie prognozy trafne, z jednym tylko jedynym wyjątkiem, moja otóż hiszpańska „kwarantanna” przedłużyła się do pięciu miesięcy.
Dodać należy gwoli ścisłości, że metoda „na Kanadyjczyka” nie była jeszcze w tym czasie szerzej znana, tym bardziej w ośrodkach polskich we Francji. Niektórzy rzecz nazywali bujdą po prostu. Faktem jest, że sposób ten nie został jeszcze wówczas sprawdzony w praktycznym jego i efektywnym wykonaniu, a ja należałem z całą pewnością do pierwszych Polaków, którzy z niego korzystali.
Wioska, w pobliżu której zostałem zatrzymany, oddalona była o parę zaledwie kilometrów od miasteczka Figueras. W mrocznej izdebce miejscowego posterunku złożyłem pierwsze zeznania. Tam też spędziłem na rojącej się od karaluchów pryczy, pierwszą w Hiszpanii noc. Aresztancka klitka przerobiona była z jakiegoś chlewika, cuchnęło bowiem zewsząd niczym w gnojniku, do tego grasujące szczury tak bezczelnie obwąchiwały, że człowiek oka zmrużyć nie był w stanie.
Następnego dnia odstawiono mnie do Figueras. Przekazany zostałem tamtejszemu urzędowi Seguridad, gdzie poddano mnie kolejnym, dokładniejszym w szczegółach przesłuchaniom. Funkcjonariusz bezpieki i nadzoru nad cudzoziemcami zaczął od rutynowej powtórki danych osobowych:
Nazwisko i imię?
– Nazywam się Harry Cowley. – recytowałem jednym tchem. Nie pamiętam skąd wziąłem to akurat nazwisko. Na pewno z jakiejś przygodowej opowieści.
Miejsce i data urodzenia?
– Urodziłem się w Quebec, w kanadyjskiej prowincji francuskojęzycznej, drugiego października 1924 roku. Pyta pan o miejsce zamieszkania?! W roku 1938 rodzice przeprowadzili się do Ottawy, ojciec znalazł tam lepszą pracę, mieszkamy tam od tej pory przy Nelson Place 6. Co proszę? Ależ tak, przyznałem się już panom z Guarda Civil od razu, że jestem obywatelem kanadyjskim.
Śledczy z Seguridad świdrował mnie dociekliwym wzrokiem – powiedz wreszcie, jakim sposobem znalazłeś się w końcu w tej całej Francji. Dotychczas same bzdury pleciesz. Gdzie Francja, a gdzie Kanada…
– Nie kłamię do Francji przywiozła mnie moja mama latem 1939 roku. Mama pochodzi z francuskiej rodziny Rasquin i zawsze marzyła o odwiedzeniu ojczystych stron swoich rodziców. We Francji mieszkała jej siostra, ciocia Henriette, w Lille proszę pana, można sprawdzić. Właśnie u niej zostawiła mnie wracając do Kanady. Chciała, abym chociaż jeden rok szkolny uczył się we francuskiej szkole. Ciocia Hennriette bardzo się do mnie przywiązała, była zamożną wdową, do tego bezdzietną i mnie właśnie uczyniła jedynym spadkobiercą. Na nieszczęście, ledwie mama wróciła do Kanady, wybuchła wojna. Sam pan rozumie, że o powrocie do rodziców marzyć w tych warunkach nie mogłem. To było w czterdziestym roku, proszę pana, w czerwcu uciekaliśmy przed zbliżającym się frontem. W czasie jednego z niemieckich bombardowań wydarzyło się to nieszczęście. Ciocia zginęła na moich oczach. Od tamtej pory tułam się bez dokumentów i dachu nad głową. Jedynym moim marzeniem jest powrót do rodziców w Ottawie. Pewnie opłakują mnie, myśląc, że nie żyję…
Na drugi dzień umieszczono mnie w więzieniu. Przemaszerowałem do niego z nałożonymi na ręce kajdankami, konwojowany przez dwóch karabinierów. Więzienie mieściło się w kompleksie starych budowli fortecznych. Po przydzieleniu puszki po konserwie, służącej cały czas za miskę, drewnianej łyżki i jednego wytartego do przezroczystości kocyka, wpakowano mnie do celi, w której na kilku metrach powierzchni gnieździło się czternaście osób. Sprzętów żadnych, nie licząc cuchnącego w rogu kibla. Do snu układaliśmy się w dwóch rzędach, na gołej podłodze, z głowami przy przeciwległych ścianach, obwąchując sobie wzajemnie podtykane pod twarze nogi.
Wśród lokatorów celi przeważali Hiszpanie, był też jakiś Turek, dwóch Holendrów, Francuz i dwójka młodych ludzi, podających się za Amerykanów. Francuski znali słabo, na ile dobrze angielski nie potrafiłem wówczas dociec. Podczas pewnej jednak bezsennej nocy, wychwyciłem nagle z kakofonii pojękiwań, charkotliwego kaszlu i sennych majaczeń udręczonych współwięźniów, szept polskich, wyraźnie polskich słów. – Kochane chłopaki – pomyślałem z sympatią – Takie z was akurat Amerykance, jak ze mnie Kanadyjczyk – Korciło do rozmowy z nimi, ale nie mogłem, niestety nie. Zbyt duże byłoby ryzyko dekonspiracji.
Więzienie w Figueras, a spędziłem w nim dwa pierwsze tygodnie, było jednocześnie pierwszą szkołą obowiązujących w hiszpańskich więzieniach rygorów i zwyczajów. Wyżywienie podłe, do tego tak skąpo dawkowane, że kichy skręcały się z głodu. Rano i wieczorem rozcieńczona kawa zbożowa i kawałeczek przeschniętego na kość chleba. Na obiad chochla słonej mazi, najczęściej mamałygi wymieszanej z twardymi korzeniami jakichś chwastów, trudnych do zidentyfikowania. Na spacery wyprowadzano nas do wewnętrznej klitki trójkątnego podwórka. Można było przycupnąć na kwadrans pod murem i chłonąc promienie opiewanego przez poetów słońca Hiszpanii, oddać się celebrowanym z wielką powagą, rytualnym niemal obrzędom, iskania pcheł i wszy, a potem mściwego rozgniatania ich między paznokciami kciuków.
Rano i wieczorem odbywał się „raport”. Oficer służbowy, wraz ze strażnikiem, sprawdzali stan liczebny cel. Po przyjęciu meldunku więźnia wyznaczonego na starszego celi, inspekcyjny wyprężał rękę w teatralnym geście faszystowskiego pozdrowienia i wyrykiwał nieodmienne: – Arriba Espana! – Więźniowie wytresowani byli do radośnie gromkiego odkrzykiwania: – Arriba Franco! – I tak po trzykroć, na każde arriba jedno Franco. Podczas „arribowania” żartów nie tolerowano. Doświadczyłem na własnej skórze. Jednego ranka wyładowali na mnie swoją furię strażnicy, za lekceważące – ich zdaniem – uniesienie ręki. Niby na potężnym ochrzanieniu się skończyło, ale w godzinę później odbył się nieoczekiwany przegląd „sanitarny”. W zaszewkach mojej odzieży znaleziono rojącą się kolonię krwiopijnych insektów, u pozostałych więźniów identycznych hodowli nie ujawniono. Pretekst nie był nawet kamuflowany. Przesiedziałem 48 godzin w karcerze, nagusieńki jak Bóg mnie stworzył, na betonowej posadzce ciemnicy. – Ubranie i bielizna przechodzą dezynfekcję – informowano mnie ze złośliwym ukontentowaniem przy okazji podsuwanego raz dziennie przez lufcik żarcia. Po dwóch dobach wróciłem do tej samej celi. Zastałem swych współlokatorów iskających się bez żenady. Każdy z nich nadal hodował na sobie swoje miniaturowe zoo.
W trzeciej dekadzie marca, znalazłem się w transporcie więźniów przewożonych do barcelońskiego Carcel Modelo. Przez rozwartą na oścież bramę więzienną wychodziliśmy czwórkami, w otoczeniu prawie dwudziestu karabinierów z Guarda Civil. Każdy szereg skuty ręka w rękę łańcuchem, dwóch z krańców szeregu miało jedną rękę wolna, dwóch środkowych obie przykute do rąk współtowarzyszy. Szedłem w środku, boczne miejsca, te z jedną wolną ręką, wychwycili natychmiast więźniowie hiszpańscy, stare wygi, co to zęby już zjedli na kiblowaniu. Było nas niewiele ponad trzydziestu, ostrzyżonych do gołej pały kajdaniarzy. Wlekliśmy się środkiem jezdni do samego dworca. Wolniutko, krok za krokiem, jak za pogrzebowym konduktem. Eskorta nie popędzała, szli równie ospale jak więźniowie.
Przewożono nas pociągiem osobowym. Wagony pochodziły chyba z XIX wieku. Rozmieszczono po czterech na każdej ławce. Uwolniono ręce, skuto natomiast całej czwórce nogi. W Barcelonie powtórzyła się taka sama piesza wędrówka co w Figueras, tyle że o wiele dłuższa. Z dworca do więzienia było dobrych parę kilometrów z hakiem i przedefilować musieliśmy przez całe prawie miasto. W czasie leniwie ślimaczego pochodu naszej kolumny, przekonałem się, że widok konwojowanych więźniów nie wzbudza wśród ludności najmniejszych oznak niechęci. Przeciwnie, tu i ówdzie zaobserwować można było dyskretnie manifestowaną życzliwość. Kobiety, nie kryjąc łez, kreśliły dłońmi znaki pozdrowień, mijani mężczyźni obdarzali przyjaznymi spojrzeniami. Dowiedziałem się później, było to już chyba w Mirandzie, że ponad dwa miliony Hiszpanów znajdowało się wówczas za kratami więzień, bądź drutami obozów.
Centralne więzienie w Barcelonie, ponurej sławy Carcer Modelo, w niczym nie przypominało starej, pofortecznej rudery z Figueras. Wprowadzeni zostaliśmy do olbrzymiego kompleksu połączonych ze sobą gmachów. Przechodziliśmy krata za kratą w coraz większy mrok, aż do punktu środkowego tej gigantycznej budowli. Tutaj znajdowała się centralna dyspozytornia, z której dyżurni strażnicy regulowali przemieszczanie zarówno więźniów, jak i całej więziennej służby. Mieściła się ona w obszernej windzie baniastego kształtu, całej przeszklonej, z widocznymi wewnątrz pulpitami sterowniczymi, rozdzielczymi tablicami i mnóstwem przycisków. Stąd rozchodziły się gwiaździście wielopiętrowe pawilony. Wejścia do nich strzegły odpowiednie dźwignie w szklanej kabinie. Widać było w półmroku długie korytarze z plątaniną żelaznych galeryjek i szpalery drzwi prowadzących do poszczególnych cel. Grozę potęgowały efekty akustyczne. Niesamowite odgłosy tysięcy szmerów, monotonne brzęczenie zamkniętego w ulu roju, odbijające się zwielokrotnionym echem nawoływania wartowników, otępiający zgrzyt stąpających po metalowej podłodze kroków.
Zanim zamknięto mnie w celi, przegoniono całą grupę przez fryzjera, łaźnię, odwszalnię i pomieszczenie, w którym robiono nagusom rewizję. Fryzjer przystrzygł wszystko i wszędzie do gołej skóry, w łaźni opryskano jakimś szczypiącym świństwem i zaraz opłukano pod natryskiem jednym chlapnięciem lodowatej wody, potem trzymano golasów w osobnym zamknięciu do czasu wyjęcia łaszków z parującego bębna. Tymczasem, żeby się ma nudziło, zaglądali strażnicy do odbytnicy, każąc wypinać się i rozciągać rękami pośladki, zrewidowali też jamę ustną, z kasłaniem i sprawdzaniem paluchami czy nie ukryto czegoś pod językiem.
Cela, okazała się jednoosobową izolatką. Zastałem w niej osób siedem. Czterech Hiszpanów i trzech, szeptających między sobą po niemiecku Amerykanów. Lojalnie im uwierzyłem, jako że i oni nie poddawali w wątpliwość mojego kanadyjskiego rodowodu. Przez zakratowany pod sufitem wywietrznik wpadało nieco dziennego światła. W samo południe rozjaśniało się w celi na tyle, aby dostrzec łażącą w nogawkach wesz albo ustrzec się przed połknięciem pływającego w zupnej lurze robala. W rogu, tuż przy drzwiach, czernił się w starym cemencie posadzki, buchający fetorem otwór. Wylot kanalizacyjnej rury służył za klozet nad nim wystawał kran i jeżeli zdarzyło się trafić rzadkim cudem na ciurkającą wodę, przetrzeć udawało się niekiedy twarz i ręce. Za dnia spokoju nie dawano ani na moment. Wyciągano na przesłuchania, sam parę razy powtarzałem złożone w Figueras wyjaśnienia, drzwi otwierano pod byle pretekstem. A to na wyniesienie śmieci, to znów przez pomyłkę niby, najczęściej dla zwymyślania za próby drzemki. Najstraszniej wlekły się noce. Pod jednym kocykiem, za materac mając goły beton i drżąc z dojmującego chłodu, naśliniliśmy bąble po ukąszeniach. Nasze zwierzątka budziły się z wywołanego dezynfekcją letargu, okropnie wygłodzone. I te huczące co parę minut, przeciągłe nawoływania straży na zewnętrznych murach: Alerta! Aleertaaa! Kordon posterunków na wartowniczych wieżyczkach sygnalizował w ten sposób swoją nocną obecność i czujność.
Nastał maj. Drugi miesiąc schodził na daremnym wycieraniu więziennych kątów, bez żadnych oznak potwierdzających prawdziwość uzyskanych w Marsylii wskazówek. Coraz częściej ogarniało dojmujące zwątpienie. Ani poradzić się kogokolwiek, ani podtrzymać się wspólnie na duchu nie było z kim. Zbliżała się pierwsza rocznica śmierci mojego Ojca, też Zygmunta, żołnierza warszawskiego okręgu Związku Walki Zbrojnej, który 14 maja 1941 roku zginął od kul hitlerowskich okupantów. W kraju już wtedy mnie nie było. Harowałem u niemieckiego bauera, kiedy dostałem od brata tę nieszczęsną wiadomość, wkrótce po tym z przymusowych robót uciekłem do Francji. Rozpamiętywałem to wszystko podczas bezsennych nocy, rozpacz zaczęła ogarniać i niewiara. Ostatnia nastała pora na otrzymanie świeżej dawki optymizmu ( szczęśliwie ją otrzymałem. Pojawiła się w formie tekturowego pudła pokaźnych rozmiarów, wniesionego do celi przez kalefaktora. Paczka była jednak przedmiotem realnym, a jej nadawcą sam brytyjski konsulat w Barcelonie. Znalazłem w niej kilka 250-gramowych konserw z corned-beef, trzy kilogramowe z los caracoles. kilka paczek Playersów, dużo owoców i dwa nowiuteńkie, pachnąco miękkie koce. Papierosy rozdzieliłem od razu między palących, Ślimaczki w aromatycznej zalewie z kilogramowych puszek, których nigdy jeszcze w życiu nie jadłem, okazały się delicjami nad delicje, a koce przedmiotem ogólnego podziwu. Wydarzenie stało się swoistą sensacją, a ja najważniejszą z miejsca osobą w celi. Najistotniejsze jednak, że otrzymałem sygnał oznaczający uznanie mnie wobec Hiszpanów za Kanadyjczyka oraz wzięcie mnie pod opiekę, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami.
Wkrótce zesłany zostałem do dalszej odsiadki w obozie koncentracyjnym w Mirandzie del Ebro. Transport, do którego mnie włączono, składał się z około czterdziestu więźniów różnej narodowości, w tym sporo podających się za Kanadyjczyków. Początkowo obawiałem się, aby nie zostać – przez jakiegoś autentycznego mieszkańca Ottawy czy Quebec – zdekonspirowany, ale okazało się, że wszyscy oni, mnie oczywiście nie wyłączając, starali się jak ognia unikać dłuższych ze swymi „rodakami” rozmów. Nic dziwnego, w grupie tej żadnego bowiem rzeczywistego Kanadyjczyka nie było, sami Francuzi, Holendrzy, Belgowie i jeden – nie licząc mnie samego – w ogóle udający głuchego Polak.
Podróż z Barcelony do Mirandy trwała 4 dni i podzielona została na dwa etapy
Barcelona-Zaragoza oraz Zaragoza-Miranda, przebiegała zaś według niezmiennego w tym kraju szablonu.
Z barcelońskiego więzienia wyruszył na dworzec, wlokący się przez miasto kondukt oberwańców. Czwórka za czwórką powiązanych łańcuchami rąk. Znowu znalazłem się w środkowym rzędzie. Boże, jak ja zazdrościłem wówczas tym szczęśliwcom z obu stron, którzy mogli podrapać się jedną wolną ręką, lub przynajmniej pot zetrzeć z czoła. Karabinierów z Guarda Civil też było prawie czterdziestu. Otaczali nas szczelnie. Nigdy na ich twarzach nie widziałem uśmiechu. Nosili grube umundurowanie obciśnięte pasami z ładownicami i ciężkie karabiny, z czasów co najmniej powstania Rifów Abd el-Krima. Byli najgorzej opłacaną w Hiszpanii policją.
Ten sam rytuał czekał nas w Zaragozie. Rozkuto spięte w wagonie łańcuchami nogi, powiązano ręce i znowu rozpoczął się od dworca powolny pochód, z namaszczeniem godnym średniowiecznej procesji. Więzienie mieściło się w potężnej warowni, pamiętającej czasy kastylijskiej Joanny, o przydomku Szalonej. Była to też chyba ta sama twierdza, którą szturmowali polscy tułacze z Nadwiślańskiej Legii w czasie napoleońskiego podboju Hiszpanii. Bo Zaragoza jest właśnie tą znaną nam z historii Saragossą. Rozmieszczono nas po tak straszliwie mrocznych, tak ohydnie zawilgoconych kazamatach. Spędziłem tam dwie tylko noce, ale pozostaną one do końca życia w pamięci. Jedynym “umeblowaniem” był kibel. Do spania, kamienne prycze i chropowate głazy podłogi. W ponad dwumetrowym murze zewnętrznym, zwężał się ukosem do góry otwór okienny, zakończony tak mikroskopijnym prześwitem, że trudno byłoby pięść w nim nawet umieścić. Dwie koszmarne doby spędzone w fetorze stęchlizny wymieszanej z odorem kału, w akompaniamencie charkotliwych wykrztusin, plwocin, przekleństw i modłów, miotających się w tym lochu ludzi.
Trzeciego dnia wyprowadzono nas z twierdzy pod eskortą nowej ekipy karabinierów. Campo del Concentracioone w Mirandzie nad Ebrą, utworzony został dla osadzania w nim politycznych przeciwników reżymu gen. Franco. Przeobrażał się jednak szybko w miejsce izolacji dla różnego pokroju kryminalistów, często rozmyślnie przekazywanych tu z innych więzień kapusiów, prowokatorów i różnego rodzaju szumowin. Od lata 1940 roku, obóz stawał się jednocześnie miejscem internowania nielegalnie przedostających się z Francji cudzoziemców. Kotłowało się w tym młynie około 30 przeróżnych narodowości. Wbrew międzynarodowym, konwencjom i obyczajom, umieszczano tu zarówno więźniów politycznych, jak i zwyczajnych rzezimieszków, zarówno notorycznych złoczyńców, jak i wiernych swym przekonaniom żołnierzy antyhitlerowskiej koalicji. Co krok zaskakiwały zderzenia z innymi światami. Oszałamiająca mieszanina skrajnie przeciwstawnych postaw moralnych i bezdenność intelektualnego zróżnicowania. Stan ilościowy obozu, szacowano w tym czasie na około 3000 osób, w tym ponad 600 Polaków, w przeważającej większości b. żołnierzy utworzonych i walczących we Francji (w czerwcu 1940) dywizji polskich. Więźniów podających się za Kanadyjczyków, było ze sześćdziesięciu. Bez trudności to ustaliłem, gdyż w drugiej połowie maja, w wyniku kolejnej jakiejś reorganizacji, jeden z baraków wydzielony został tylko dla obywateli Kanady. Był to barak oznaczony numerem „25″. Wszyscy jego pensjonariusze – co stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość – byli „Kanadyjczykami” w cudzysłowie tylko. Żadnego autentyka, same falsyfikaty. Najliczniejszą grupę podających się za Kanadyjczyków stanowili Francuzi, potem Belgowie. Holendrzy, kilku Czechów i Serbów, jakiś Węgier czy Rumun oraz czterech Polaków. Niektórzy z nich, a zwłaszcza kilku Holendrów i dwóch konkretnie moich rodaków, francuskim władali żenująco słabo, a nie znając w zamian nie tylko angielskiego, ale żadnego w ogóle obcego języka, najczęściej udawali z głupia frant głuchoniemych, psychicznie chorych lub niedorozwiniętych. Poznaliśmy się jako tako, każdy na jednakowym jechał wózku i wszyscy, trzeba przyznać, okazali się w stosunku do siebie lojalni, ale rozmowy między nami ograniczały się do psioczenia jedynie na nędzę obozowego wegetowania.
Jedzenie rzeczywiście więcej niż podłe. Żywność rozkradana, od obozowej komendantury począwszy, a na szeregowych żołnierzach-wartownikach kończąc. Niemniej podkreślić wypada, gwoli rzetelności przekazu, że uznani za Kanadyjczyków więźniowie, znajdowali się właśnie w sytuacji najkorzystniejszej Otrzymywaliśmy „od Anglików”, jak to się popularnie określało, paczki żywnościowe oraz 20 pesetów miesięcznie. Część zawartości paczek ginęła co prawda na trasie „komendantura-barak 25”, ale nawet te resztki stanowiły kąsek nie do pogardzenia. Pieniądze wydawałem na zakup żywności w obozowej kantynie. Dwadzieścia pesetów nie znaczyło wiele, ale w warunkach powszechnej nędzy i głodu, stanowiło wartość doskonale wymierną. Maleńkie na przykład bocheneczki chleba, zwane bocadillo, kosztowały w kantynie 2 pesety, ale wykupywane przez hiszpańskich strażników i sprzedawane później więźniom na „wolnym rynku”, osiągały już cenę 5-6 pesetów.
Życie obozowe regulowały sygnały trąbek. Ranne pobudki i wieczorne apele, zbiórki na placu przed trybuną i niedzielne nabożeństwa w obozowej kapliczce, rozlewanie do misek lurowatych zupek i przemarsze obozowej kapeli, każde niemal uniesienie chochli nad lepiącym się z brudu kotłem, poprzedzane było fanfarami, przeraźliwymi dźwiękami znęcających się nad instrumentem hiszpańskich więźniów.
Ranne zbiórki zaczynały się z wielkim hałasem od spędu więźniów na plac apelowy. Stawaliśmy zwróceni twarzą ku trybunie z popiersiem generała Franco. Dwa razy dziennie, a nieraz i częściej, powtarzało się to samo widowisko. Przeliczanie więźniów, wyrównywanie szeregów, składanie raportów, wciąganie bandery na maszt, wyrzucanie przed siebie ręki w faszystowskich salutach, wszystko to odbywało się przy czynnym współudziale stojących na trybunie oficerów z komendantury. Towarzyszyły im nieodłączne porykiwania wiwatów, jazgot piszczałek, trąb i bębnów, chóralne śpiewy hymnów i marszów.
Zbiórki na placu apelowym były makabrą. Niemniej równie mocno utrwaliły się w pamięci potwornie długo wlokące się półsny i majaki nocne, przerywane przez wpadających między prycze żołnierzy, szalejących pod pierwszym lepszym pozorem, tym chociażby, o poszukiwaniu więźnia z innego baraku, tutaj rzekomo nocującego. Mentalność większości żołnierzy strzegących obozu, ich przewrotność i dwulicowość, były wprost niepojęte. Przerażające! Ci sami żołnierze, którzy po służbie kręcili się po obozie, dziadując po prostu i dorabiając spekulacyjnym handelkiem, potrafili w kilka godzin później okładać swych potencjalnych klientów kolbami i pięściami. Nawet obrzydliwie panoszący się wokół brud, żerujące na człowieku wszy i pluskwy, nocne wędrówki baraszkujących na ludziach szczurów, nawet oparszywiałe wnętrze obozowej latryny z kilkunastu kloacznymi otworami, nad którymi przysiadało się w kucki pod nadzorem popędzającej kolejki, nawet brak wody i nieprzerwane zagrożenie dostania się pod byłe jakim pretekstem do calabozo, obozowego więzienia, te wszystkie okrutne przecież plagi i uciążliwości nie dorównywały szokującym wręcz dla zdrowego rozsądku „ceremoniom bandery” i nieprzewidywalnym aktom żołdackiego bestialstwa.
Po dziś dzień odzywają w pamięci straszliwe obrazy maltretowanych więźniów, widoki pełzających przy szpitalnym baraku kalek i nieludzko owrzodzonych potworków. Widzę szczury obwąchujące moje buty podczas obierania w przykuchennej klitce jakichś trudnych do zidentyfikowania bulw, pokazową kratowanej bramy Polaka za próbę ucieczki pobicie innego Polaka za to jedynie, że po długim odczekiwaniu w kolejce do jedynej w obozie studzienki, a woda ciekła z niej cieniutkim jak sznurek pasemkiem, usiłował po napełnieniu kubka, przemyć sobie dodatkowo twarz, czy zmasakrowanie jakiegoś Ormianina za niezbyt gorliwe unoszenie ręki w czasie “bandery”.
Obóz składał się z trzydziestu kilku baraków, w tym 26 zajmowali więźniowie. Ponad setka stłoczonych ludzi w każdym z nich, z jedynym wyjątkiem „baraku kanadyjskiego” z jego około 60-ciu mniej więcej pensjonariuszami. Wnętrza każdego baraku przedzielał korytarz o utwardzonej polepie, po obu zaś stronach ciągnęły się dwukondygnacyjne podłogi z desek, pełniące rolę jednej wspólnej dla wszystkich pryczy. Moje legowisko w baraku „25″, znajdowało się przy samym okienku na piętrze. Wchodziło się na górny poziom za pomocą przytwierdzonych do pionowych belek ostrwi z poziomymi żerdziami. Wejście do baraku znajdowało się niemal naprzeciw bramy obozowego karceru. U wejścia zawsze stał uzbrojony wartownik, wewnątrz „urzędował” wiecznie podpity profos.
Zaczynając od obozowej bramy, z czerniącym się wielkimi literami napisem Todo or la Patria! i przekroczeniu drugiej, oddzielającej właściwy obóz od części koszarowej, po prawej zaraz stronie znajdowała się wspólna dla więźniów i ich strażników kantyna. Paradoks możliwy chyba tylko pod żarem hiszpańskiego słońca. Obok infirmeria, obozowy lazaret, obraz odrażającej nędzy i beznadziejnej wegetacji. Umieszczeni tu kalecy, syfilitycy i przeraźliwie wychudzone szkielety ludzkie, wypełzali czasem na zewnątrz, rozsiewając odrażające wonie gnijących ciał. Z prawej od wejścia strony, tuż pod zasiekami z kolczastego drutu graniczącymi z placem „bandery”, stał nieduży budyneczek kapliczki. W dali przebiegała linia kolejowa. Zdarzało się, że z przejeżdżających pociągów powiewały chusteczki jako znak pozdrowień.
Kapliczka to oddzielna, polska historia „mirandzkiego” obozu. Historia ściśle związana z grupą wojskową internowanych tam Polaków. Związana z podejmowanymi przez nich próbami ucieczek.
Należąc do kanadyjskiej grupy narodowościowej, nie mogłem bez wzbudzania podejrzeń u węszących bez przerwy szpiclów, obnosić się ze swymi polskimi ciągotami. Ani tym bardziej pozwalać sobie na pogawędki w ojczystym języku z każdym napotkanym rodakiem, niemniej z kilkoma udało mi się zaznajomić. Przy nadchodzeniu kogoś obcego przechodziliśmy na francuski lub jakiś żargon bez sensu.
Polacy stanowili najbardziej zwartą i najlepiej zorganizowaną grupę. Przodowali też w organizowaniu ucieczek. O brawurowych wyczynach Polskich więźniów Mirandy, opowiadano dziesiątki historyjek. Krążyły po obozie, ciągle wszystkich bulwersujące, okoliczności śmierci por. Kowalskiego we wrześniu 1941 roku. Został on do ucieczki podstępnie przez hiszpańskiego oficera sprowokowany, a następnie bezlitośnie zamordowany. Sprawa stała się wówczas głośna. Porucznik Kowalski wydostał się za mury, trafił na zasadzkę, został postrzelony, a następnie, już na drugim brzegu przepływającej tuż za drutami rzeczki Bayes, dobity strzałami dowódcy obławy. Rannego uciekiniera zastrzelił por. Saraguza, ten sam, z którym Kowalski uzgadniał swe plany i któremu wręczył przedtem uzgodnioną „za przymknięcie oka” należność. Dwaj towarzysze ucieczki, jeden z nich o nazwisku Rudnik, zostali w obozowym calabozo skatowani do krwi i nieprzytomności.
Za mojego pobytu, głośną stała się udana ucieczka trzech Polaków, podkopem z obozowej właśnie kapliczki. Podobno hiszpański ksiądz nadziwić się początkowo nie mógł, co za nabożny z Polaków naród. W kaplicy bez przerwy przesiadują, ołtarz stroją, za ministrantów też służą z największą ochotą, a modlą się tak gorliwie. Dopiero, gdy z gromadki świętoszków trzech nagle ubyło i w rezultacie wszczętych poszukiwań, wykryto podkop prowadzący z kaplicy pod zasiekami do kolejowego nasypu, sprawa stała się jasna, a wygórowane mniemania o pobożności polskich owieczek mocno nadszarpnięte.
W jakiś miesiąc po wykryciu podkopu w kapliczce, a na parę dosłownie dni przed moim opuszczeniem obozu, obiegła lotem błyskawicy wieść o wykryciu przez Hiszpanów drugiego prowadzącego za mury tunelu. Tym razem z jednego z polskich baraków, a podkop wykryto na parę godzin przed planowanym cyklem grupowych ucieczek.
Wracając do opisu dalszych losów mojego kanadyjskiego wcielenia, to doczekałem się jednak pełnego potwierdzenia marsylskich przewidywań. Ranek 10-go lipca zaczął się jak zwykle od kakofonii przeraźliwych dźwięków trąbek i krzyków funkcyjnych nawoływaczy. Po ceremonii wiwatowania na placyku przed trybuną, zaszyłem się na pięterku swojego baraku, aby przerobić kolejną lekcję języka hiszpańskiego. Francuski samouczek do nauki hiszpańskiego zdobyłem w pierwszych dniach pobytu w obozie. Był otłuszczony, brzegi kartek strzępiły się, ale dla mnie rarytas i dałem za niego bez targów dwie konserwy i paczkę papierosów. Zastanawiałem się akurat nad podobieństwem i sposobem tworzenia form gramatycznych tych wyrazów, które w obu językach posiadają identyczny rdzeń i znaczenie, gdy nagle uwagę moją przykuły rozgorączkowane wołania dwójki pędzących do mnie Polaków z kanadyjskiej grupy.
– Anglicy przyjechali z kartami zwolnień!!! Wywoływali twoje nazwisko przy bramie. Nie! na pewno się nie przesłyszałem! Pędź szybko chłopaku, na co czekasz jeszcze czekasz!
W parę godzin później, znalazłem się po drugiej stronie murów, krat i drutów. Razem z kilkunastu osobową grupą Kanadyjczyków w której, jak się okazało, byłem jedynym Polakiem. Przybył po nas przedstawiciel Brytyjskiej Ambasady w Madrycie, rozmowny jak na Anglika mężczyzna, z doprowadzoną do perfekcji znajomością hiszpańskiego i francuskiego. Za bramą oczekiwał mikrobus ambasady, a pierwszym postojem była najbliższa restauracja w śródmieściu Mirandy. Obiad przy prawdziwym stole na lśniąco-białym obrusie, siedzenie na wygodnych fotelikach, kelner w lansadach, jedno, drugie danie, do tego kieliszek białego wina i deser. Początkowo szczypałem się po policzkach i łydkach, czy aby to nie sen tylko, który w następnym momencie zamieni się z powrotem w obozowy koszmar. Wszyscy, jak zauważyłem, podobne przeżywali emocje.
Po przejeździe przez Burgos, skręciliśmy na południe, do madryckiej szosy. Nasz opiekun zdążył się już z grubsza zorientować kto jest kim i jakiej jest rzeczywistej narodowości. Ze mną gawędził szczególnie życzliwie, chyba dlatego, że byłem z całej grupy najmłodszy. Potem zaskoczył mnie nawet, bardzo mile zresztą, niezwyczajną u cudzoziemców znajomością takich historycznych szczegółów, o których poza polskimi szkołami, nigdzie na świecie raczej się nie wspomina. Co wiesz o szarży twoich rodaków na hiszpańskie działa, które niespełna półtora wieku temu, w tych właśnie zakolach trzymały w szachu napoleońską armię? Wiedziałem sporo, rozgadaliśmy się, obok mignęła tabliczka z napisem „Buitrago” miejscowość, do której dotarła szarża ułanów Kozietulskiego. Anglik sprawił mi satysfakcję ogromną. Przyjemność oglądania rozdziawionych ze zdziwienia ust całej, francuskiej szczególnie, części wsłuchującego się w naszą rozmowę audytorium. Dotąd pojęcia o tym nie mieli. Owszem, paru posiadało jako-taką wiedzę o toczonych tu walkach, ale nic o udziale w nich Polaków. Wdzięczny byłem Anglikowi za udzieloną im lekcję.
Do Madrytu dotarliśmy późnym wieczorem. W gmachu ambasady wszystko na nasz przyjazd było przygotowane. Od bezzwłocznej zaraz po wejściu do gmachu kąpieli i przebraniu się w świeżą bieliznę oraz nowe ubrania, poprzez wystawną kolację, aż po wypełnianie rubryk personalnych ankiet. Arkusz z objaśnieniami w językach angielskim, hiszpańskim, francuskim, polskim i niemieckim, podzielony był na dwie części. Lewa strona dotyczyła personaliów wymyślonych na użytek hiszpańskiej policji, prawa zaś do wpisywania prawdziwych danych osobistych. Druki te, stanowiły niezbity dowód, że akcja, była jednak przez Brytyjczyków wcześniej już zaplanowana.
Kwestionariusz wypełniłem zgodnie ze stanem faktycznym. Z lewej strony wykaligrafowałem dużymi literami – Harry COWLEY, Kanadyjczyk, z prawej zaś – Zygmunt Edward HAAS, Polak.
Dwa tygodnie pobytu w stolicy Hiszpanii upłynęły na wypoczynku i zwiedzaniu miasta. Dzięki zaś życzliwości Fredy Moore, wspaniałej angielskiej miss. która z ramienia ambasady naszą grupą się opiekowała, obłaziliśmy cały Madryt tak dokładnie, jak autentyczni turyści z bedekerem w ręku.
W trzeciej dekadzie lipca 1942 roku znalazłem się w Gibraltarze. Tutaj zakończył się „hiszpańsko-kanadyjski” epizod mojego życiorysu. Stamtąd, za pośrednictwem Polskiej Misji Wojskowej, przebrany już w battle-dress, dostałem się drogą morską na teren Wielkiej Brytanii.
Dopiąłem swego. Ziściły się marzenia. W dniu 3 września 1942 roku, w szkockim miasteczku Perth, przyjęty zostałem – na miesiąc przed ukończeniem 18 roku życia – w szeregi 1 Dywizji Pancernej. Przywdziałem nowy mundur, angielski co prawda, ale z polskimi już znakami. Dwa lata później, we wrześniu 1944 roku, już po przejściu swego frontowego chrztu w walkach o normandzkie St.Sylvain, Jort i Montormel, w dwa tygodnie po wyzwoleniu Abbeville, wyróżniony zostałem – przyznanym mi rozkazem Generała Stanisława Mączka — Krzyżem Walecznych.
Zygmunt E, Haas
Gdańsk, Marzec, 2000 rok.
W 58 rocznicę moich hiszpańskich perypetii.